(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #31 Fragment "Królowa powietrza i mroku" - Poul Anderson

"Przez Obłoczne Błonia podskokami zbliżała się jakaś postać. Miała dwie ręce i dwie nogi, jednak jej stopy były chwytne, a całe ciało, aż po koniec ogona i szerokich skrzydeł, pokrywały pióra. Jej twarz na wpół ludzka, była niemal całkowicie wypełniona wielkimi oczyma..."

 Ostatnia poświata ostatniego zachodu słońca utrzyma się niemal do połowy zimy. Jednak dnia już nie będzie i radość ogarnęła lądy północy. Otworzyły się kielichy kwiatów; barwna jaskrawość na gałęziach cierniowca płomiennego; błękit stalowców, wyrosły z płaszcza broku i deszczorostów kryjącego wzgórza; w dolinach nieśmiała biel niepocałujek. Pomiędzy nimi, na mieniących się kolorami skrzydłach, śmigały trzepotki; jeleń królewski potrząsnął rogami i zaryczał. Niebo między horyzontami pociemniało od purpury do czerni. Księżyce stały już wysoko, oba niemal w pełni, mrozem połyskując na liściach i blaskiem rozpływając się po wodach. Zrodzone dzięki nim cienie rozmazywały się w świetle zorzy – wielkiej kurtyny jasności, obejmującej połowę niebios.


Na Kurhanie Wolunda, tuż pod wieńczącym go dolmenem, siedzieli chłopiec i dziewczyna. Ich włosy, spływające do połowy pleców, wyblakłe od letniego słońca, jaśniały uderzająco wyraźnymi plamami. Ich ubrane tylko w girlandy ciała, ciągle jeszcze brązowe po lecie, zlewały się z ziemią, krzewami i skałami. On grał na kościanej fujarce, ona śpiewała. Niedawno zostali kochankami. Mieli po jakieś szesnaście lat, ale o tym nie wiedzieli. Uważali się za Zewnętrznych, a więc obojętnych na upływ czasu. Z tego, jak żyli kiedyś w krainach ludzi, nie pamiętali nic albo niewiele.

Nuty z jego fujarki oplatały się wokół jej głosu:

Uwij czar,
Zamknij w nim
Rosę i pył,
Noc i siebie.

Strumyk obok kurhanu, niosący księżycowy blask ku ukrytej wśród wzgórz rzece, odpowiadał im bystrzynami. Stado nietoperzy czarnym cieniem przemknęło pod zorzą.

Przez Obłoczne Błonia podskokami zbliżała się jakaś postać. Miała dwie ręce i dwie nogi, jednak jej stopy były chwytne, a całe ciało, aż po koniec ogona i szerokich skrzydeł, pokrywały pióra. Jej twarz, na wpół ludzka, była niemal całkowicie wypełniona wielkimi oczyma. Gdyby Ayoch potrafił stanąć prosto, sięgałby chłopcu do ramienia. Dziewczyna wstała.

– Niesie jakiś ciężar – powiedziała. Jej wzrok nie był przystosowany do ciemności tak dobrze, jak wzrok istot urodzonych na północy, nauczyła się jednak korzystać ze wszystkich sygnałów, jakie otrzymywała od swych zmysłów. Pomijając nawet to, że normalnie puk by frunął, w jego spiesznych ruchach widać było ociężałość.

– I idzie z południa. – Chłopca ogarnęło podniecenie, nagłe jak zielony płomień, który przeszedł przez gwiazdozbiór Lyrth. Pognał w dół zboczem kurhanu.

– Ahoj, Ayoch! – zawołał. – Jestem tu. Pasterz Mgły!

– I ja. Cień Snu – dziewczyna zaśmiała się, biegnąc za nim. Puk zatrzymał się. Jego oddech zagłuszał szmery w zaroślach wokół niego. Z miejsca, w którym stał, uniósł się zapach roztartej yerby.

– Szczęśliwe jest spotkanie u progu zimy – zaświstał. – Pomóżcie mi zanieść go do Carheddin.

Wyciągnął przed siebie to, co niósł. Jego oczy przypominały dwie żółte latarnie. Kształt w jego rękach poruszył się i zakwilił.

– O, dziecko – powiedział Pasterz Mgły.

– Takie samo jak ty kiedyś, synu, takie samo. Co to było za porwanie, ho, ho! – Ayoch nadął się, dumny. – Było ich ze dwudziestu w tym obozie koło Martwego Lasu, wszyscy uzbrojeni, i poza maszynami wartowniczymi mieli jeszcze wielkie, okropne psy, biegające wolno, kiedy spali. Ja jednak nadleciałem z góry – a szpiegowałem ich, aż do chwili kiedy się upewniłem, że garstka pyłu nasennego…

– Biedne maleństwo. – Cień Snu wzięła chłopca na ręce i przytuliła do swych małych piersi. – Wciąż taki zaspany, prawda? – Chłopiec na ślepo poszukał jej sutki. Uśmiechnęła się poprzez welon swych włosów. – Nie, jestem jeszcze zbyt młoda, a ty już za duży. Ale poczekaj, najesz się do syta, gdy się obudzisz w Carheddin pod górą.

– Yo-ah – powiedział Ayoch miękko i cicho. – Ona już wyszła. Słyszała i widziała. Nadchodzi.

Przykucnął, skulił się ze złożonymi skrzydłami. Po chwili ukląkł i Pasterz Mgły też ukląkł, a potem Cień Snu, nie wypuszczając jednak dziecka z rąk.

Wysoka sylwetka przesłoniła księżyce. Przez chwilę Królowa przyglądała się klęczącej trójce i ich łupowi. Dźwięki wzgórz i pól wycofały się z ich świadomości, aż zaczęło im się wydawać, że mogliby usłyszeć, jak syczą światła północy. W końcu Ayoch szepnął:

– Czy dobrze zrobiłem. Matko Gwiazd?

– Jeżeli ukradłeś dziecko z obozu pełnego maszyn – odpowiedział piękny głos – to ukradłeś je ludziom z dalekiego południa, którzy mogą nie puścić tego płazem tak łatwo jak tutejsi.

– Ale co mogą na to poradzić, Sypiąca Śniegiem? – spytał puk. – Jak nas wyśledzą?

Pasterz Mgły podniósł głowę i powiedział dumnie:

– Poza tym teraz oni również czują przed nami strach.– To takie słodkie maleństwo – powiedziała Cień Snu. – A my potrzebujemy więcej takich jak on, prawda, Gwiezdna Pani?

– Któregoś zmierzchu to musiało się zdarzyć – zgodziła się ta, która stała ponad nimi. – Zabierzcie go i otoczcie opieką. Przez ten znak – zrobiła znak – należy on do Mieszkańców.

Ich radość została uwolniona. Ayoch wywinął kozła i wylądował pod trzęsoliściem. Wspiął się na jego pień, potem na gałąź, przysiadł, na wpół ukryty za zasłoną bladych, niespokojnych liści, i radośnie zapiszczał. Chłopiec i dziewczyna ponieśli dziecko ku Carheddin, biegnąc długimi, spokojnymi susami, które jemu pozwalały grać, a jej śpiewać:

Wahali, wahaii!
Wayala, laii!
Skrzydło na wietrze
W niebiosach wysoko,
krzycząc i piszcząc
gnaj włócznie deszczu,
we wrzawie się zanurz,
i płyń ku srebrem księżyców posiwiałym drzewom
i cieniom pod nimi, ciężkim od snów.
i zjednocz się, wkołysz w plusk fal na jeziorach,
w których gwiazd światło nurkuje i tonie.

Barbro Cullen weszła i mimo żalu i gniewu, które ją trawiły, zamarła z osłupienia. W pokoju panował bałagan. Sterty gazet, taśm, szpul, kodeksów, pudeł na fiszki, zabazgranych papierów piętrzyły się na każdym stole. Niemal wszystkie półki i zakamarki pokryte były kurzem. Pod jedną ze ścian stał stół laboratoryjny z mikroskopem i sprzętem. Zauważyła; że ten sprzęt był sprawny, choć zaskakujący w biurze. Poza tym wydzielał delikatny, ale wyraźnie wyczuwalny zapach chemikaliów. Dywan był poprzecierany, meble zniszczone.

Taka miała być jej ostatnia szansa?

Potem nadszedł Eryk Sherrinford.

– Dzień dobry, pani Cullen – powiedział. Jego głos był suchy, uścisk dłoni mocny i pewny. Miał na sobie wypłowiały kombinezon, ale to jej nie przeszkadzało. Nie zdradzała przesadnej dbałości nawet o swój własny wygląd, może poza jakimiś specjalnymi okazjami. (A czy kiedykolwiek będzie jeszcze jakąś miała, jeżeli nie odzyska Jimmiego?) Natomiast niczym kot przestrzegała czystości osobistej.

Z kurzych łapek w kącikach jego oczu promieniował uśmiech.

– Proszę wybaczyć mi kawalerski styl gospodarzenia. Na Beowulfie mamy, a w każdym razie mieliśmy, specjalne maszyny, więc nie zdołałem nabrać odpowiednich przyzwyczajeń. A nie chcę nikogo wynajmować, żeby mi przestawiał sprzęt. Wygodniej pracować poza domem, niż dbać o oddzielne biuro. Nie usiądzie pani?

– Nie, dziękuję. Nie mogłabym – mruknęła.

– Rozumiem. Jednak jeśli pani pozwoli, ja najlepiej funkcjonuję w pozycji sprzyjającej relaksowi.

----------

Opadł na fotel, zgiąwszy się jak scyzoryk. Jedną z długich nóg przerzucił przez kolano drugiej. Wyjął fajkę i nabił ją tytoniem z kapciucha. Barbro zdziwiła się, że Sherrinford pali tytoń w tak przestarzały sposób. Gdzie jak gdzie, ale na Beowulfie powinni mieć nowoczesne urządzenia, na jakie na Rolandzie jeszcze nie mogli sobie pozwolić. No cóż, stare zwyczaje mogły oczywiście przetrwać. Jak pamiętała z lektury, w koloniach było to nagminne. Ludzie ruszyli ku gwiazdom w nadziei zachowania tak niemodnych rzeczy jak ojczysty język, rządy konstytucyjne czy racjonalna cywilizacja techniczna…
Sherrinford wyrwał ją ze zmąconego zmęczeniem, bezładnego zamyślenia.
– Musi mi pani przedstawić szczegóły swojej sprawy, pani Cullen. Powiedziała mi pani tylko tyle, że pani syn został porwany, a wasza miejscowa policja nic w tej sprawie nie zrobiła. Poza tym znam tylko kilka najbardziej oczywistych faktów, takich jak to, że jest pani wdową, a nie rozwódką, że jest pani córką pionierów z Ziemi Olgi Ivanoff, utrzymujących jednak ścisłą więź telekomunikacyjną z Przystanią Bożego Narodzenia, że otrzymała pani wykształcenie w jednej z dyscyplin biologicznych i że miała pani kilkuletnią przerwę w podjętej ponownie dopiero ostatnio pracy w terenie.
Wpatrywała się ze zdumieniem w jego twarz, w wystające kości policzkowe, orli nos, szare oczy, czarne włosy. Zapalniczka zrobiła „skrrt” i rozbłysła płomieniem, który zdał się wypełniać cały pokój. Na tej wysokości ponad miastem panowała cisza, przez okna sączył się zimowy półmrok.
– Skąd, na kosmos, pan to wie? – usłyszała swoje pytanie. Wzruszył ramionami.
– Moja praca – powiedział, przybierając pozę, z której był znany, pozę wykładowcy podczas odczytu – polega na dostrzeganiu i kojarzeniu szczegółów. W ciągu tych stu lat ludzie na Rolandzie, przy ich tendencji do łączenia się w grupy zgodnie z pochodzeniem i nawykami kulturowymi, wykształcili regionalne różnice akcentów. U pani słychać ślady olgańskiej gardłowej wymowy spółgłoski „r”, ale samogłoski wymawia pani nosowo, w sposób charakterystyczny dla tutejszego regionu. Mimo że mieszka pani w Portolondonie. To sugeruje, że w dzieciństwie miała pani stałą styczność z wymową stołeczną. Wspomniała mi pani, że była członkiem ekspedycji Matsuyamy i że zabrała pani ze sobą swego synka. Zwykłemu technikowi nie pozwolono by na to, a więc pani musiała być na tyle cenna, że przymknięto oczy na dziecko. Ekspedycja prowadziła badania ekologiczne, stąd wniosek, że jest pani związana z naukami przyrodniczymi. Z tego samego wnoszę, że musiała pani mieć wcześniejsze doświadczenie w pracy w terenie. Jednak pani skóra jest jasna, nie nosi śladów ogorzałości, której się nabiera podczas długotrwałego przebywania w promieniach tego słońca. Musiała więc pani dość długi okres przed wyruszeniem na tę nieszczęsną wyprawę spędzić głównie pod dachem. A co do wdowieństwa – nie wspomniała pani ani razu o swym mężu, a przecież miała pani mężczyznę, którego do dzisiaj ceni pani na tyle, by nosić zarówno obrączkę, jak i pierścionek zaręczynowy.Jej oczy zaszły mgłą i zapiekły. Ostatnie słowa znów przywołały obraz Tima – ogromnego, łagodnego, wiecznie uśmiechniętego. Musi odwrócić wzrok od tego człowieka, spojrzeć w okno.

– Tak, ma pan rację – zdołała powiedzieć.

Mieszkanie znajdowało się na szczycie wzgórza, wznoszącego się nad Przystanią Bożego Narodzenia. Poniżej opadało miasto, ścianami, dachami, archaicznymi kominami, jaśniejącymi światłem lamp ulicami, rozjarzonymi ślepiami pojazdów, coraz niżej, aż do portu, po łuk Zatoki Śmiałków i statki, płynące do i z Wysp Podsłonecznych oraz dalszych regionów błyszczącego jak rtęć w poświacie znad zachodniego horyzontu Oceanu Północnego. Stojący w pełni Olivier wznosił się szybko – cętkowana pomarańczowa tarcza. Bliżej zenitu, którego nigdy nie osiągnie, będzie promieniował barwą lodu. Alde, z pozoru dwukrotnie większy niż w rzeczywistości, był cienkim sierpem, wiszącym tuż przy Syriuszu, który z kolei, jak pamiętała, znajdował się blisko Ziemi. Ale Ziemi nie można zobaczyć bez teleskopu…

– Tak – powiedziała poprzez dławiący gardło ból – mój mąż nie żyje już od czterech lat. Nosiłam nasze pierwsze dziecko, gdy zabił go uciekający na oślep monocerus. Wzięliśmy ślub trzy lata wcześniej. Spotkaliśmy się, gdy oboje przebywaliśmy na uniwersytecie – wie pan, transmisje z centrum szkolnego mogą zapewnić tylko elementarne wykształcenie… Stworzyliśmy własny zespół, przeprowadzający zlecone badania ekologiczne… określanie, czy jakiś obszar może zostać zasiedlony przy utrzymaniu równowagi środowiska naturalnego, jakie zboża się tam udadzą, jakie wiążą się z tym niebezpieczeństwa… tego typu zagadnienia. No i tak… Potem wykonywałam prace laboratoryjne dla spółdzielni rybackiej w Portolondonie, Ale ta monotonia, to zamknięcie… to mnie wykańczało. Profesor Matsuyama zaproponował mi miejsce w zespole organizowanym dla zbadania Ziemi Komisarza Hauncha. Myślałam, niech mi Bóg wybaczy, myślałam, że Jimmy… Gdy testy wykazały, że to będzie chłopiec, Tim zdecydował, że damy mu na imię James, po dziadku i dlatego, że „Timmy i Jimmy” to się rymuje… no więc myślałam, że Jimmy będzie bezpieczny, że mogę go spokojnie zabrać ze sobą. Nie mogłam znieść myśli, że miałabym zostawić go na kilka miesięcy, nie w jego wieku. Miałam pewność, że ani na chwilę nie wyjdzie z obozu. A co mogło mu się stać w obozie? Nigdy nie wierzyłam w te historie o Zewnętrznych, którzy kradną ludzkie dzieci. Uważałam, że rodzice starają się w ten sposób usprawiedliwić własną lekkomyślność, to, że pozwolili dziecku zgubić się w lesie lub że go nie uchronili przed atakiem sfory szatanów czy… no cóż, przekonałam się, że nie miałam racji, panie Sherrinford. Roboty wartownicze ominięto, psy zostały uśpione, a gdy się zbudziłam, Jimmiego już nie było.

-----------

Przyglądał jej się przez obłok dymu z fajki. Barbro Engdahl Cullen miała około trzydziestu lat (rolandyjskich, dodał w myślach, czyli dziewięćdziesiąt pięć procent analogicznej liczby lat ziemskich, nie to co lata na Beowulfie). Była dużą, postawną kobietą, szeroką w ramionach, długonogą, o pełnych piersiach. Poruszała się lekkim, sprężystym krokiem. Miała szeroką twarz o prostym nosie, orzechowych, śmiało patrzących oczach i może zbyt wydatnych, ale ruchliwych i pełnych wyrazu ustach. Jej rudobrązowe włosy przycięte były tuż poniżej uszu. Miała na sobie proste, codzienne ubranie. Chcąc uspokoić nerwowe ruchy jej palców spytał ironicznie:

– Ale teraz już pani wierzy w Zewnętrznych?

– Nie. Chociaż nie jestem tego tak pewna jak przedtem. – Odwróciła się, spoglądając na niego z ukosa. – Poza tym znaleźliśmy ślady.

– Okruchy skamielin – skinął głową. – Kilka znalezisk typu neolitycznego. Jednak wszystkie bardzo stare, jakby ich twórcy zmarli wieki temu. Nawet dokładne poszukiwania nie zdołały dostarczyć żadnego niepodważalnego dowodu na to, że przetrwali.

– Jak dokładne mogą być poszukiwania w tej latem sieczonej burzami, a zimą ciemnej i ponurej dziczy wokół Bieguna Północnego? – spytała wyzywająco. – Gdy jest nas – ile? – milion ludzi na całej planecie, z czego połowa stłoczona w tym mieście?

– A reszta na jedynym zamieszkanym kontynencie – podpowiedział.

– Arktyka zajmuje pięć milionów kilometrów – rzuciła – z czego właściwa Strefa Arktyczna aż jedną czwartą. Nie mamy dostatecznej bazy przemysłowej, żeby umieścić tam satelity obserwacyjne, zbudować samoloty, na których można by w tamtych regionach polegać, przeprowadzić przez te przeklęte pustkowia drogi i założyć stałe bazy. Żeby je poznać i ujarzmić. Boże, całe pokolenia samotnych pionierów opowiadały historie o Szarowłosym i aż do zeszłego roku nie widział tego zwierzęcia żaden naukowiec!

– Mimo tego pani ciągle nie wierzy w realność Zewnętrznych?

– A może to jakiś tajemny kult wśród ludzi, zrodzony z odosobnienia i ignorancji? Jego wyznawcy kryją się gdzieś w dziczy, gdzie mogą kradnąc dzieci dla jakichś… – przełknęła ślinę. Opuściła bezsilnie głowę. – Ale to pan jest uważany za eksperta.

– Z tego, co mi pani powiedziała przez wizjofon, wynikało, że policja portolondońska kwestionuje dokładność złożonego przez waszą grupę raportu. Uważa, że większość z was uległa histerii, że po prostu nie zachowaliście odpowiednich środków ostrożności i dzieciak sobie gdzieś potuptał tak, że nie mogliście go odnaleźć.

Beznamiętność tych słów uwolniła ją od przerażenia.

Jak dziecko pierwszego lepszego osadnika? – powiedziała gwałtownie, nagle zarumieniona. – Nie. Ja nie siadłam, żeby wyć z rozpaczy.. Skomunikowałam się z archiwum. Nieco za dużo tego typu wydarzeń jest zarejestrowanych, żeby nieszczęśliwy wypadek był w pełni zadowalającym wytłumaczeniem. A czy mamy zupełnie ignorować te pełne strachu opowieści o powrotach? Gdy jednak wróciłam na policję z faktami, po prostu mnie spławili. Podejrzewam, że zrobili tak nie tylko dlatego, że mają niedobory personelu. Myślę, że oni również się boją. Przecież rekrutują się głównie ze wsi, a Portolondon leży tuż przy skraju nieznanego. Uszła z niej cała energia.

– Roland nie ma żadnych centralnych sił policyjnych – zakończyła bezbarwnym głosem. – Pan jest moją ostatnią nadzieją.

Mężczyzna dmuchnął dymem w ciemność zmierzchu, potem, głosem już łagodniejszym, powiedział:– Proszę za bardzo nie podsycać w sobie tej nadziei, pani Cullen. Jestem jedynym prywatnym detektywem na tej planecie, bez żadnego zaplecza i zasobów poza sobą samym i na dodatek przybyłem tu niedawno.

– To znaczy kiedy, jak długo pan tu jest?

– Dwanaście lat. Czas ledwo wystarczający na pobieżne zapoznanie się ze względnie cywilizowanym wybrzeżem. A interior Arktyki… Co wy – nawet wy – osadnicy sprzed wieku lub z jeszcze dawniejszych czasów o nim wiecie? – Westchnął. – Wezmę tę sprawę, licząc nie więcej, niż będę musiał, głównie ze względu na doświadczenie, jakie mi ona przyniesie. Ale pod warunkiem, że pani będzie moim przewodnikiem i asystentem. Bez względu na ból, jaki to może pani sprawić.

– Oczywiście! Nie znoszę bezczynnego oczekiwania. Ale dlaczego ja?

– Wynajęcie tutaj, na dziewiczej, dopiero zasiedlanej planecie, gdzie każda para rąk ma tysiąc pilnych zadań do wykonania, kogoś innego o równie wysokich kwalifikacjach, niepomiernie podniosłoby koszty. Poza tym pani ma motywację. A ja jej potrzebuję. Jako ktoś urodzony w innym świecie, zupełnie różnym od tego tutaj, z kolei zupełnie różnego od Matki Ziemi, zbyt dobrze zdaję sobie sprawę, jak małe mamy szansę.

Nad Przystanią Bożego Narodzenia gęstniała noc. Powietrze ciągle było łagodne, jednak snujące się po ulicach macki mgły, podświetlane migotliwie, miały w sobie coś mroźnego, a jeszcze mroźniejsza była drżąca między księżycami zorza. W ciemniejącym pokoju kobieta przysunęła się bliżej do mężczyzny, z pewnością nie zdając sobie z tego sprawy, aż do chwili, gdy on włączył światło. Dzielili tę samą wiedzę o samotności Rolanda.

Dla galaktyki, dla galaktycznych przestrzeni jeden rok świetlny to nie jest dużo. Można by go przejść na piechotę, w około 270 milionów lat, wyruszywszy wtedy, gdy dinozaury należały jeszcze do odległej przyszłości, gdzieś w środku Permu, i idąc aż po dzień dzisiejszy, gdy statki kosmiczne przemierzają nawet bardziej rozległe przestrzenie. Jednak w naszym sąsiedztwie gwiazdy oddalone są od siebie średnio o dziewięć lat świetlnych i zaledwie jeden procent z nich, lub nawet mniej, ma planety, na których mógłby zamieszkać człowiek. A prędkości statków są ograniczone, mniejsze od tych, z którymi poruszają się promienie. Pewną, niewielką pomocą służy relatywistyczne spowolnienie czasu oraz zawieszenie czynności życiowych podczas podróży. Sprawia to, że wydają się one krótkie, jednak poza statkiem historia nie wstrzymuje swego biegu.

----------

Dlatego też wędrówki między gwiazdami zawsze będą należały do rzadkości. Kolonistami będą tylko ci, którzy mają naprawdę ważkie, ostateczne przyczyny, by wyjechać. Będą zabierali ze sobą plazmę zarodkową dla egzogenicznych hodowli roślin i zwierząt domowych – a także ludzkich dzieci – by przez szybki przyrost populacji uniknąć wymierania kolonii wskutek zmian genetycznych. Przecież nie będą mogli liczyć na napływ nowych imigrantów. Dwa lub trzy razy w ciągu stulecia zjawi się statek z jakiejś innej kolonii. (Nie z Ziemi, Ziemia już dawno stała się obcym światem.) Przyleciz którejś z dawniej zasiedlonych planet. Nowe osady nie są w stanie budować i obsadzać załogą statków kosmicznych.

Samo przetrwanie tych osad jest wątpliwe, nie tylko ich ewentualny rozwój techniczny. We wszechświecie, niespecjalnie zaprojektowanym dla człowieka, założyciele kolonii muszą przyjmować to, co jest im dane.

Na przykład Roland. Jest to jedno z tych jakże rzadkich szczęśliwych znalezisk – planeta, na której ludzie mogą żyć, oddychać, jeść miejscową żywność, pić wodę, chodzić bez ubrania, jeśli taka ich wola, siać swoje zboża, wypasać zwierzęta, ryć kopalnie, wznosić domy, wychowywać dzieci i wnuki. Warto było przemierzyć trzy czwarte świetlnego stulecia, by zachować pewne drogie sercu wartości i zapuścić nowe korzenie w glebę Rolanda.

Jednak Gwiazda Karola Wielkiego jest typu F9, czterdzieści procent jaśniejsza niż Soi – jeszcze intensywniej promieniuje w zdradzieckim ultrafiolecie i smaga jeszcze dzikszymi wiatrami naładowanych cząsteczek. Również orbita planety jest ekscentryczna. W środku krótkiego, lecz prawdziwie okrutnego północnego lata, podczas przejścia przez periastron, suma nasłonecznienia dwukrotnie przewyższa tę, którą otrzymuje Ziemia. A w głębi długiej, północnej zimy jest niewiele niższa niż ziemska średnia.

Miejscowe życie pleni się wszędzie, bardzo obficie. Jednak człowiek, nie mając skomplikowanych urządzeń, ekonomicznie niezdolny do ich konstrukcji na skalę większą niż jednostkowa, może wytrzymać tylko w pasach o dużych szerokościach geograficznych. Dziesięciostopniowe nachylenie osi wraz z nietypową orbitą sprawiają, że północne części Arktyki przez połowę swego roku są całkowicie pozbawione światła słonecznego. Wokół południowego bieguna rozciąga się pusty ocean.

Na pierwszy rzut oka ważniejsze mogą się wydawać inne różnice między Rolandem a Ziemią. Roland ma dwa księżyce, niewielkie, ale bliskie, które wywołują ścierające się ze sobą pływy. Obraca się on wokół osi w ciągu trzydziestu dwóch godzin, co subtelnie, lecz bezustannie zakłóca funkcjonowanie organizmów wykształconych przez gigalata szybszego rytmu. Układy pogodowe są całkowicie nieterrańskie. Planeta ma zaledwie 9500 kilometrów średnicy, grawitacja na jej powierzchni wynosi 0.42x980 cm/sek., ciśnienie na poziomie morza lekko przekracza jedną atmosferę. (Ziemia jest w rzeczywistości wybrykiem natury i człowiek istnieje tylko dzięki temu, że kosmiczna katastrofa zdmuchnęła z niej większość gazu, który powinien być zatrzymany przez ciało tej wielkości – tak jak w przypadku Wenus).

Homo może być szczerze nazwany sapiens tylko wtedy, gdy praktykuje swą specjalność bycia niewyspecjalizowanym. Jego ciągle ponawiane próby zamrożenia się we wszechobjaśniających wzorcach, kulturach, ideologiach, czy jakkolwiek to nazywał, powodowały ponawiające się katastrofy. Postawiony przed praktycznym, konkretnym zadaniem przeżycia, zwykle radzi sobie całkiem nieźle. Przystosowuje się, w pewnych granicach, dość zresztą szerokich.

Te granice są ustalone przez takie czynniki jak potrzeba światła słonecznego, jak to, że człowiek jest, nieodwołalnie i ostatecznie, częścią życia, które go otacza, i że jest istotą, która ma duszę.Portolondon pchał się przystaniami, łodziami, maszynerią, składami do Zatoki Polaris. Z tyłu, za tym wszystkim, tłoczyły się domy jego 5000 stałych mieszkańców: betonowe mury, przeciwsztormowe okiennice, spiczaste, kryte płytami dachy. Ich różnorakie barwy beznadziejnie ginęły w świetle lamp – to miasto leżało za Kręgiem Polarnym.

Mimo tego Sherrinford powiedział:

– Wesołe miejsce, co? Właśnie czegoś takiego szukałem przyjeżdżając na Rolanda.

Barbro nie odpowiedziała. Te dni spędzone w Przystani Bożego Narodzenia, kiedy on prowadził swoje przygotowania, wyraźnie ją wyczerpały. Gapiła się przez kopułę taksówki, mknącej z nimi ku śródmieściu od strony drogi wodnej, która ich tu przywiodła. Przypuszczała, że Sherrinford miał na myśli bujność lasów i łąk wzdłuż szosy, jaskrawe barwy i fosforescencję kwiatów w ogrodach, trzepot skrzydeł nad głowami. W odróżnieniu od ziemskiej flory ze stref zimnych roślinność Arktyki spędzała każdą rozjaśnioną dniem godzinę na gwałtownym rozrastaniu się i gromadzeniu energii. Zakwitnie i zaowocuje dopiero wtedy, gdy letnia gorączka ustąpi miejsca łagodnej zimie, a przesypiające lato zwierzęta wyjdą ze swych nor i wędrowne puki wrócą do domu.

Musiała przyznać, że widok był wspaniały: za drzewami rozległość wznosząca się ku dalekim wzgórzom, srebrnoszara w świetle księżyca, i zorza – rozproszone światło słońca, kryjącego się tuż poniżej horyzontu.

Wspaniałe jak polujący szatan – pomyślała – i równie przerażające. Ta dzicz ukradła Jimmiego. Zastanawiała się, czy będzie jej dane odnaleźć przynajmniej kości, by zanieść je ojcu dziecka... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz