Robert J. Szmidt - Zgasić słońce. Szpony smoka


Wydawnictwo: SQN

Liczba stron: 448

Data wydania: 29 stycznia 2020

    „Zgasić słońce. Szpony smoka” to dość ciekawa historia alternatywna, w której na początku XX wieku Japonia, jako światowe mocarstwo dąży do całkowitej dominacji. Kraj Kwitnącej Wiśni nie osiągnąłby jednak tego bez pomocy bogini Amaterasu, służących im smoków i najnowszych zdobyczy techniki w postaci latających statków czy śmiercionośnych mechów. Mamy tu więc mieszankę historii, steampunku, fantastyki i mitologii. 


    Głównym bohaterem książki jest Andrzej Horodyński, mający polskie korzenie kadet, któremu ze względu na nieobecność Polski na mapach od 150 lat i postępującą rusyfikację bliżej jednak do bycia Rosjaninem. Młody żołnierz zostaje, wraz z tysiącami innych należących do sił Koalicji, wysłany na front w celu zniszczenia Tokio i zlikwidowania boskiego tennō.

    Sama bitwa to zdecydowanie najlepsza część książki. Opisy są ciekawe, akcja nawet na sekundę nie zwalnia, a wręcz przyśpiesza z każdą kolejną stroną. Niestety, to co dobre zwykle ma swój koniec i tak było również w tym przypadku. Dalsze losy Horodyńskiego dość mocno się dłużyły. Nie zmieniło tego nawet wprowadzenie postaci Józefa Piłsudskiego i skierowanie głównego wątku na próbę odzyskania przez Polskę niepodległości poprzez zawarcie sojuszu z Japonią. Odbiór całości poniekąd poprawiło zaskakujące zakończenie (chociaż gdyby bardziej analizować przebieg akcji pewnie można było je przewidzieć), ale to, mimo wszystko, trochę za mało.

    Nie uważam czasu poświęconego na poznanie całej historii zawartej w książce Roberta J. Szmidta za zmarnowany. Być może spodziewałem się więcej wspomnianych na początku smoków i mechów, a mniej przegadanych/niepotrzebnych, moim zdaniem, fragmentów. Jeśli autor zdecyduje się napisać kolejną część, zapewne sprawdzę jak potoczyła się akcja, choćby ze zwykłej ciekawości. 


(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #32 Fragment "Badacze czasu" - Orson Scott Card

PROLOG BADACZE CZASU

Jedni nazywali to “czasem odrabiania”; inni, chcąc wykazać się bardziej pozytywnym nastawieniem, mówili o “rekultywacji”, “odnawianiu”, czy nawet “wskrzeszaniu” Ziemi. Wszystkie te określenia były adekwatne. Pobłądzili, a teraz starali się wycofać i naprawić błędy. Wiele stracili bezpowrotnie, lecz ciągle mieli nadzieję.
Nawożono glebę na obszarach dawnych dżungli tropikalnych, by drzewa znowu mogły piąć się ku niebu. Zabroniono wypasu na obrzeżach wielkich pustyń Afryki i Azji, siano trawę, by step i sawanna mogły stopniowo odzyskać terytorium, które utraciły na rzecz jałowego piasku i żwiru. Chociaż orbitalne stacje pogodowe nie mogły zmieniać klimatu, potrafiły na tyle pokierować wiatrem, że żadne miejsce na Ziemi nie cierpiało z powodu suszy, powodzi czy braku słońca. W wielkich rezerwatach dzikie zwierzęta, które przetrwały, uczyły się żyć ponownie na wolności. Wszystkie narody świata po równo dzieliły się żywnością i nikt nie obawiał się już głodu. Nauczyciele przychodzili do wszystkich dzieci, każdy człowiek miał uczciwą szansę wykazania się umiejętnościami, realizacji pasji i pragnień.

(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #31 Fragment "Królowa powietrza i mroku" - Poul Anderson

"Przez Obłoczne Błonia podskokami zbliżała się jakaś postać. Miała dwie ręce i dwie nogi, jednak jej stopy były chwytne, a całe ciało, aż po koniec ogona i szerokich skrzydeł, pokrywały pióra. Jej twarz na wpół ludzka, była niemal całkowicie wypełniona wielkimi oczyma..."

 Ostatnia poświata ostatniego zachodu słońca utrzyma się niemal do połowy zimy. Jednak dnia już nie będzie i radość ogarnęła lądy północy. Otworzyły się kielichy kwiatów; barwna jaskrawość na gałęziach cierniowca płomiennego; błękit stalowców, wyrosły z płaszcza broku i deszczorostów kryjącego wzgórza; w dolinach nieśmiała biel niepocałujek. Pomiędzy nimi, na mieniących się kolorami skrzydłach, śmigały trzepotki; jeleń królewski potrząsnął rogami i zaryczał. Niebo między horyzontami pociemniało od purpury do czerni. Księżyce stały już wysoko, oba niemal w pełni, mrozem połyskując na liściach i blaskiem rozpływając się po wodach. Zrodzone dzięki nim cienie rozmazywały się w świetle zorzy – wielkiej kurtyny jasności, obejmującej połowę niebios.