(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #30 Fragment "Piorun kulisty" - Cixin Liu

Prolog


Pamiętam tylko, że stało się to w dniu moich urodzin, bo tata i mama zapalili świeczki na torcie i usiedliśmy wokół czternastu języczków płomieni.
Tamtego wieczoru rozpętała się tak gwałtowna burza, że wydawało się, jakby cały wszechświat wokół naszego małego salonu składał się tylko z pojawiających się jedna za drugą błyskawic. Niebieskie wyładowania elektryczne zamieniały na chwilę krople deszczu w ciała stałe, tworząc z nich zawieszone między niebem i ziemią sznury skrzących się kryształowych paciorków. Przyszło mi nagle do głowy, że gdyby ta chwila została utrwalona, świat byłby fascynujący. Chodziłbyś po ulicach obwieszonych kryształkami, otoczony ze wszystkich stron dźwiękami kurantów, ale w takim skrzącym się świecie widok błyskawicy byłby nie do zniesienia… Zawsze widziałem świat inaczej niż pozostali ludzie. Chciałem go zmieniać – była to jedyna rzecz, jaką wtedy wiedziałem o sobie.


Burza zaczęła się wczesnym wieczorem i w miarę jej trwania pioruny biły w coraz szybszym tempie. Początkowo po każdym błysku wstrzymywałem oddech, czekając w napięciu na grzmot, a w moim umyśle utrzymywał się zjawiskowy, kryształowy świat za oknem, ale potem wyładowania tak zgęstniały i pokazywały się tak szybko, że nie byłem już w stanie stwierdzić, któremu towarzyszy który huk.W taką noc pojmujesz, jak cenna jest rodzina, bo gdy wyobrazisz sobie grozę świata na zewnątrz, ciepłe objęcie domu koi, wręcz upaja. Współczujesz wszystkim duszom niemającym dachu nad głową, trzęsącym się pod naporem burzy i błyskawic. Chcesz otworzyć okno, by wleciały do środka, ale świat za nim jest tak przerażający, że nie śmiesz wpuścić do ciepłego wnętrza nawet odrobiny zimnego powietrza.
– Ach, życie – westchnął ojciec i łyknął piwa. Potem, patrząc ze skupionym wyrazem twarzy na płomyki na torcie, powiedział: – Zupełnie nieprzewidywalne, wszystkim rządzi prawdopodobieństwo i przypadek. Jak gałązka niesiona potokiem, która utknie na kamieniu albo którą porwie wir…
– On jest za młody. Nie rozumie takich rzeczy – rzekła mama.
– Nie jest za młody! – sprzeciwił się tata. – Jest w wieku, w którym może poznać prawdę o życiu!
– A ty wiesz o tym wszystko – odparła mama z sarkastycznym śmiechem.
– Wiem! Oczywiście, że wiem! – Tata wypił pół szklanki, a potem obrócił się do mnie. – Prawdę mówiąc, synu, nie jest trudno mieć cudowne życie. Słuchaj ojca. Wybierz sobie jakiś poważny, ogólny problem, nad którym biedzi się cały świat, taki jak hipoteza Goldbacha czy ostatnie twierdzenie Fermata, który wymaga tylko kartki papieru i ołówka, albo jakąś kwestię z czystej filozofii przyrody, na przykład powstanie wszechświata, która nie wymaga nawet papieru i ołówka, i całkowicie poświęć się badaniom. Myśl tylko o sianiu, nie o zbieraniu plonów, a gdy się na tym skupisz, to zanim się zorientujesz, minie całe twoje życie. To właśnie mają ludzie na myśli, kiedy mówią o stabilizacji. Albo zrób zupełnie odwrotnie i za jedyny cel obierz sobie zarabianie pieniędzy. Cały czas myśl tylko o tym, jak zbić fortunę, a nie o tym, co z nią zrobisz, kiedy ją zbijesz, aż w końcu znajdziesz się na łożu śmierci, ściskając jak pan Grandet sakiewkę z dukatami i mówiąc: „To mnie grzeje”. Kluczem do cudownego życia jest zafascynowanie się czymś. Mnie na przykład… – Tata wskazał akwarele leżące w całym pokoju. Były utrzymane w tradycyjnym stylu, miały właściwą kompozycję i nie było w nich ani odrobiny witalności. Odbijały się w nich niczym w mrugających ekranach błyskawice zza okna. – Mnie fascynuje malarstwo, chociaż wiem, że nie zostanę drugim van Goghiem.
– To prawda. Idealiści i cynicy mogą sobą nawzajem pogardzać, ale i jedni, i drudzy są szczęściarzami – powiedziała w zadumie mama.
Zwykle bardzo rzeczowi, oboje zaczęli filozofować, jakbyśmy świętowali nie moje, lecz ich urodziny.
– Mamo, nie ruszaj się! – Wyrwałem z jej gęstej, czarnej czupryny biały włos. Był biały tylko w połowie. Druga była nadal czarna.
Tata podniósł go pod światło i uważnie mu się przyjrzał. Na tle błyskawicy włos wyglądał jak żarnik żarówki.
– O ile mi wiadomo, jest to pierwszy siwy włos twojej matki – oświadczył. – A przynajmniej pierwszy, który został odkryty.
– Co ty wyprawiasz? Wyrwij jeden, a odrośnie siedem! – powiedziała mama, wzruszając z irytacją ramionami.
– Naprawdę? Cóż, takie jest życie – rzekł tata. Wskazał świeczki na torcie. – Przypuśćmy, że weźmiesz jedną z tych małych świeczek i wetkniesz ją w pustynną wydmę. Jeśli nie będzie wiatru, może uda ci się ją zapalić. Potem odejdź. Co byś czuł, patrząc na nią z daleka? Takie jest życie, mój chłopcze, kruche i niepewne, niezdolne przetrwać podmuchu wiatru.
Siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na grupkę płomyczków drgających na tle lodowato niebieskiej błyskawicy, której światło wpadło przez okno, jakbyśmy patrzyli na drobną formę życia, którą w pocie czoła wyhodowaliśmy.
Na zewnątrz błysnęło dramatycznie.
Tym razem ognisty łuk przeniknął przez ścianę, pojawiając się jak duch z obrazu olejnego przedstawiającego zabawę greckich bogów. Był wielkości piłki do koszykówki i jarzył się zamglonym czerwonym światłem. Przesunął się wdzięcznie nad naszymi głowami, zostawiając za sobą ciemnoczerwony świetlny ogon. Tor jego lotu był zmienny, a ogon kreślił oszałamiająco skomplikowaną figurę. Wydawał przy tym gwizd, przeszywający, wysoki i ostry jęk, który przywodził na myśl ducha grającego na flecie na jakimś starożytnym pustkowiu.
Mama chwyciła kurczowo obiema rękami tatę i przywarła do niego. Była to scena, którą wspominam z bólem przez całe życie, bo gdyby tego nie zrobiła, być może dzisiaj miałbym przynajmniej jednego żywego członka rodziny.
Piorun nadal sunął, jakby czegoś szukał, i w końcu to znalazł. Zatrzymał się i zawisł nad głową mojego ojca, a jego gwizd stał się głębszy i przerywany jak gorzki śmiech.
Przez przezroczystą czerwoną mgłę widziałem jego wnętrze. Wydawało się nieskończenie głębokie, a z tej bezdennej mgły wypływała gromada błękitnych gwiazd niczym pole gwiezdne widziane przez ducha pędzącego przez przestrzeń kosmiczną z prędkością większą od prędkości światła.
Później dowiedziałem się, że gęstość przestrzenna ładunku mogła wynieść nawet dwadzieścia do trzydziestu tysięcy dżuli na centymetr sześcienny, podczas gdy dla trotylu wynosi ona dwa tysiące dżuli na centymetr sześcienny. I chociaż jego temperatura wewnętrzna mogła przekraczać dziesięć tysięcy stopni, powierzchnia była chłodna.
Ojciec podniósł rękę, bardziej by ochronić głowę, niż żeby sięgnąć po to coś. Wyciągnięta na całą długość zdawała się przyciągać to jak aparat szparkowy liścia kroplę rosy.
Świat wokół mnie eksplodował z oślepiającym błyskiem i ogłuszającym hukiem.
To, co zobaczyłem, kiedy blask ustąpił, pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Zupełnie jakby ktoś przestawił edytor obrazów na tryb skali szarej – ciała mamy i taty w jednej chwili stały się czarno-białe, a raczej szaro-białe, ponieważ czerń była wynikiem cieni zalegających w fałdach i zgięciach. Kolor marmuru. Ręka taty pozostawała wzniesiona, a mama nadal kurczowo przywierała do niego. W dwóch parach oczu, które patrzyły skamieniałe z twarzy tych posągów, wydawało się jeszcze tlić życie.
W powietrzu unosiła się dziwna woń, która, jak się później dowiedziałem, była zapachem ozonu.
– Tato! – zawołałem. Żadnej odpowiedzi.
– Mamo! – zawołałem ponownie. Żadnej odpowiedzi.Podejście do tych dwóch posągów było największym koszmarem w moim życiu. Wcześniej przerażenie ogarniało mnie tylko w snach, ale w świecie nocnych zmór udawało mi się uniknąć załamania nerwowego, ponieważ moja podświadomość pozostawała rozbudzona i z odległego zakątka krzyczała do świadomości: „To tylko sen!”. Teraz ten głos musiał wrzeszczeć do mnie z całą siłą, żebym podszedł do nich. Wyciągnąłem drżącą rękę, by dotknąć ojca, i gdy nawiązała ona kontakt z szaro-białą powierzchnią jego ramienia, odniosłem wrażenie, jakby przechodziła przez niezwykle cienką i niezwykle kruchą skorupkę. Usłyszałem lekki trzask, podobny do dźwięku pękającej szklanki, kiedy zimą napełnia się ją wrzątkiem. Oba posągi rozsypały się na moich oczach i opadły jak miniaturowa lawina na podłogę.
Na dywanie osiadły dwie kupki białego popiołu, i to było wszystko.
Drewniane krzesła, na których wcześniej siedzieli, wciąż stały, pokryte warstwą popiołu. Zmiotłem popiół i ukazała się zupełnie nieuszkodzona oraz zimna w dotyku powierzchnia ich siedzisk.
Wiedziałem, że ciało musi przez trzydzieści minut leżeć w piecu rozgrzanym do dwóch tysięcy stopni, nim ulegnie kremacji. A więc musiało mi się to śnić.
Gdy rozejrzałem się bezmyślnie wokół, zobaczyłem dym wydobywający się z biblioteczki. Było go pełno za jej szklanymi drzwiczkami. Podszedłem, otworzyłem je i dym się rozproszył. Około jednej trzeciej książek zamieniło się w popiół tego samego koloru co kupki na dywanie, ale na samym meblu nie było ani śladu ognia. To był sen.
Ujrzałem wylatujący z na wpół otwartej lodówki kłąb pary, otworzyłem więc jej drzwiczki na całą szerokość i znalazłem wcześniej zamrożonego kurczaka, teraz już upieczonego i smakowicie pachnącego, oraz również upieczone krewetki i ryby. Natomiast lodówka, która grzechotała, bo włączył się kompresor, była zupełnie nieuszkodzona. To był sen.
Sam czułem się dziwnie. Rozpiąłem marynarkę i z mojego ciała posypał się popiół. Koszula, którą miałem na sobie, została kompletnie spalona, ale marynarka była nietknięta, przez co aż do tego momentu nic nie zauważyłem. Sprawdziłem kieszenie i sparzyłem sobie rękę przedmiotem, który okazał się moim palmtopem, teraz bryłką stopionego plastiku. To musiał być sen, bardzo osobliwy sen!
Wróciłem odrętwiały na swoje miejsce i chociaż nie widziałem dwóch kupek popiołu na dywanie, wiedziałem, że tam leżą. Grzmoty na zewnątrz osłabły, błyskawice stały się rzadsze. W końcu przestało padać. Później w przerwie pomiędzy chmurami pokazał się księżyc rzucający przez okno nieziemskie srebrzyste światło. Nadal siedziałem sztywno na krześle, otoczony mgłą, a w moim umyśle świat przestał istnieć i unosiłem się w wielkiej pustce. Nie wiem, ile minęło czasu, zanim obudziło mnie wschodzące za oknem słońce, ale kiedy machinalnie wstałem, żeby pójść do szkoły, musiałem macać wokół siebie, by znaleźć tornister i otworzyć drzwi, bo wciąż gapiłem się bezmyślnie w tę bezkresną pustkę…
Po tygodniu, gdy mój umysł wrócił mniej więcej do stanu normalnego, przypomniałem sobie najpierw, że zdarzyło się to wieczorem w dniu moich urodzin. Na torcie powinna była stać tylko jedna świeczka – nie, ani jedna – bo tego wieczoru moje życie zaczęło się od nowa i nie byłem już tą samą osobą co przedtem.
Jak powiedział tata w ostatnich chwilach swego życia, coś mnie zafascynowało i chciałem zaznać tego cudownego życia, które opisał.

CZĘŚĆ I
Uniwersytet

„Zajęcia obowiązkowe: matematyka wyższa, mechanika teoretyczna, mechanika cieczy, zasady działania i zastosowanie komputerów, języki komputerowe i programowanie, meteorologia dynamiczna, zasady meteorologii synoptycznej, meteorologia chińska, prognozowanie statystyczne, długoterminowe prognozowanie pogody, prognozowanie numeryczne.
Zajęcia do wyboru: cyrkulacja atmosferyczna, meteorologiczna analiza diagnostyczna, burze i meteorologia mezoskalowa, przewidywanie i zapobieganie burzom, meteorologia tropikalna, zmiany klimatu i prognozowanie krótkoterminowe, meteorologia radarowa i satelitarna, zanieczyszczenia powietrza i klimatologia miejska, meteorologia górska, wzajemne oddziaływania oceanów i atmosfery”.
Zaledwie pięć dni wcześniej uporządkowałem wszystko w domu i wyruszyłem na południe, do odległego o tysiąc kilometrów miasta, gdzie miałem podjąć studia. Zamknąwszy po raz ostatni drzwi pustego teraz domu, wiedziałem, że na zawsze pozostawiam za sobą dzieciństwo. Od tej pory będę maszyną dążącą do jednego celu.
Kiedy przeglądałem listę przedmiotów, którymi miałem się zajmować przez cztery lata, czułem się trochę zawiedziony. Wiele z nich nie było mi potrzebnych, natomiast nie było tam kilku, których potrzebowałem, takich jak elektromagnetyzm i fizyka plazmy. Uświadomiłem sobie, że być może złożyłem papiery na niewłaściwy kierunek i że zamiast nauk o atmosferze powinienem studiować fizykę.
Zanurzyłem się więc w bibliotece, gdzie większość czasu poświęcałem matematyce, elektromagnetyzmowi i fizyce plazmy, i chodziłem tylko na zajęcia, które obejmowały te dziedziny, zasadniczo pomijając całą resztę. Nie uczestniczyłem w barwnym życiu studenckim, bo mnie nie interesowało. O tym drugim stylu życia przypominałem sobie tylko wtedy, kiedy wracałem o pierwszej czy drugiej w nocy do akademika i słyszałem, jak kolega, z którym dzieliłem pokój, mamrocze przez sen imię swojej dziewczyny.
Pewnego razu tuż po północy podniosłem głowę znad tekstu gęsto zapełnionego równaniami różniczkowymi cząstkowymi. Przypuszczałem, że o tej porze będę jedynym studentem w nocnej czytelni, ale po drugiej stronie sali zobaczyłem Dai Lin, śliczną dziewczynę z mojej grupy. Nie miała przed sobą żadnych książek, tylko po prostu siedziała z brodą podpartą rękami i patrzyła na mnie. Wyraz jej twarzy raczej nie oczarowałby tłumu wielbicieli – było to spojrzenie kogoś, kto właśnie odkrył szpiega w obozie, spojrzenie skierowane na obcą istotę. Nie miałem pojęcia, od jak dawna mi się przyglądała.
– Jesteś dziwny. Widzę, że nie jesteś zwykłym molem książkowym, bo masz konkretny cel – powiedziała.
– Tak? Chyba wszyscy mają jakieś cele? – rzuciłem. Być może byłem jedynym chłopakiem w grupie, który wcześniej nie zamienił z nią ani słowa.
– Nasze cele są mgliste. A ty zdecydowanie szukasz czegoś bardzo konkretnego.– Masz dobre oko do ludzi – powiedziałem beznamiętnie, zbierając książki, i wstałem. Byłem jedyną osobą, która nie czuła potrzeby, by się przed nią popisywać, co napełniało mnie poczuciem wyższości.
Kiedy dochodziłem już do drzwi, zawołała:
– Czego szukasz?
– Nie zainteresowałoby cię to – odparłem, nie oglądając się za siebie.
Na zewnątrz była cicha jesienna noc. Spojrzałem na niebo pełne gwiazd i wydało mi się, że w powietrzu niesie się głos mojego ojca: „Kluczem do cudownego życia jest zafascynowanie się czymś”.
Teraz zrozumiałem, że miał absolutną rację. Moje życie było jak pędzący pocisk i nie miałem innego pragnienia niż to, by usłyszeć, jak trafia w cel. W jakikolwiek, bez żadnego praktycznego znaczenia, ale gdybym do niego dotarł, moje życie byłoby spełnione. Nie wiedziałem, dlaczego zmierzam właśnie tam, ale wystarczyło tylko chcieć iść dalej, kierować się impulsem, który leży w ludzkiej naturze. O dziwo, nigdy nie starałem się wyszukać żadnych związanych z Tym materiałów. To i ja byliśmy dwoma rycerzami, których całe życie będzie przygotowaniem do jednego pojedynku, więc dopóki nie poczuję, że jestem już gotowy, nie zamierzałem ani Tego szukać, ani nawet o Tym myśleć.


Trzy semestry minęły w mgnieniu oka. Wydawały mi się jednym nieprzerwanym okresem, bo skoro nie miałem domu, do którego mógłbym wrócić, wszystkie wakacje i ferie spędzałem na uczelni. Chociaż mieszkałem sam w dużym domu studenckim, rzadko czułem się samotny. Dopiero w wigilię Święta Wiosny, kiedy usłyszałem wybuchające na zewnątrz petardy, pomyślałem o moim życiu przed pojawieniem się Tego, ale miałem wrażenie, że była to jakby poprzednia epoka. Kiedy spędzałem te noce w pokoju z wyłączonym ogrzewaniem, zimno sprawiało, że moje sny były bardzo realistyczne.
Chociaż jednak myślałem, że pojawią się w nich mama i tata, nigdy mi się nie przyśnili. Pamiętałem hinduską legendę o królu, który po śmierci ukochanej postanowił wybudować jej wspaniały grobowiec, jakiego wcześniej nikt nie widział. Poświęcił na to większą część życia, a w końcu, kiedy budowla była już gotowa, zauważył leżącą pośrodku trumnę swej małżonki i powiedział: „Ona tu nie pasuje. Zabierzcie ją stąd”.
Moi rodzice odeszli już dawno temu i cały mój umysł zajmowało To.
Ale to, co się stało później, skomplikowało mój prosty świat.

Dziwne zjawiska I


Latem po drugim roku studiów udałem się w podróż do domu, by go wynająć i w ten sposób zdobyć pieniądze na opłacenie przyszłego czesnego.
Kiedy tam dotarłem, było już ciemno, musiałem więc otworzyć drzwi i wejść do środka po omacku. Po włączeniu światła ukazała się dobrze mi znana scena. Był tam nadal stół, na którym owej feralnej nocy, kiedy zerwała się burza, leżał tort urodzinowy, wokół niego wciąż stały trzy krzesła, jakbym wyjechał dopiero wczoraj. Usiadłem wyczerpany na kanapie i gdy rozejrzałem się po domu, poczułem, że coś jest nie tak. Uczucie to było najpierw nieokreślone, ale kiedy stopniowo nabrało kształtu jak podwodna rafa ukazująca się we mgle, nie mogłem go uniknąć, tak samo jak statek tej rafy.
W końcu odkryłem jego źródło – wszystko wyglądało tak, jakbym wyjechał stamtąd wczoraj.
Obejrzałem stół. Była na nim cienka warstewka kurzu, o wiele za cienka jak na dwa lata, które spędziłem poza domem.
Poszedłem do łazienki, by zmyć z twarzy brud i pot. Gdy włączyłem światło, zobaczyłem się wyraźnie w lustrze. O wiele za wyraźnie. Lustro nie powinno być takie czyste. Dobrze pamiętałem, jak pewnego roku, kiedy byłem jeszcze w szkole podstawowej, wyjechałem z rodzicami na wakacje. Chociaż nie było nas tylko miesiąc, to po powrocie narysowałem palcem figurę w kurzu pokrywającym lustro. Teraz kilka pociągnięć palca nie zostawiło na nim ani śladu.
Odkręciłem kran. Po dwóch latach powinna była pocieknąć z niego rdzawa woda, ale ta, która wypłynęła, była czysta.
Po umyciu twarzy wróciłem do salonu i zauważyłem coś innego – dwa lata wcześniej, kiedy miałem już wyjść, przed zamknięciem drzwi rozejrzałem się po całym pokoju, by mieć pewność, że przypadkiem czegoś nie zapomniałem zabrać, i spostrzegłem stojącą na stole szklankę. Pomyślałem, że warto ją odwrócić do góry dnem, by nie zbierał się w niej kurz, ale ponieważ miałem w ręku bagaż, porzuciłem tę myśl. Doskonale pamiętałem ten szczegół.
Tymczasem teraz szklanka stała do góry dnem!
Akurat wtedy przyszli sąsiedzi, by sprawdzić, dlaczego pali się światło. Powitali mnie słowami zazwyczaj kierowanymi do sieroty, który wyjechał na studia, i obiecali, że zajmą się wynajęciem domu, a gdybym nie mógł wrócić po ich ukończeniu, pomogą mi uzyskać za niego dobrą cenę.
– Wygląda na to, że od mojego wyjazdu poprawił się stan środowiska – powiedziałem mimochodem, gdy rozmowa zeszła na to, co się od tamtej pory zmieniło.
– Poprawił się? Idź do okulisty! W ubiegłym roku ruszyła elektrownia obok destylarni i teraz jest dwa razy więcej kurzu, niż było! Ha! Czy w tych czasach gdziekolwiek się coś poprawia?
Zerknąłem na stół z cienką warstwą kurzu i nic nie powiedziałem, ale kiedy odprowadzałem ich do wyjścia, nie mogłem się powstrzymać od spytania, czy któryś z nich nie ma kluczy do mojego domu. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem i odpowiedzieli, że na pewno nie. Wierzyłem im, bo w sumie było pięć kluczy, z czego trzy nadal pasowały. Kiedy przed dwoma laty wyjeżdżałem z domu, wziąłem wszystkie – ten, który miałem teraz, i dwa daleko stamtąd, w moim pokoju w akademiku.
Po wyjściu sąsiadów zbadałem okna – wszystkie były dobrze zamknięte, bez żadnych śladów włamania.
Pozostałe dwa klucze mieli przy sobie rodzice, ale tamtej nocy się stopiły. Nigdy nie zapomnę, jak w popiołach rodziców znalazłem dwie bezkształtne bryłki metalu. Te stopione i ponownie zastygłe klucze spoczywały w moim akademiku jako pamiątki po tej fantastycznej energii.
Siedziałem przez chwilę, po czym zabrałem się do selekcjonowania rzeczy, które zabiorę ze sobą, i tych, które zostawię w schowku, gdy wynajmę dom. Najpierw spakowałem akwarele ojca, należące do niewielu rzeczy, które chciałem zachować. Zdjąłem te, które wisiały na ścianach, potem wyjąłem pozostałe z szafki i włożyłem wszystkie do kartonowego pudła. Wtedy zobaczyłem jeszcze jedną, leżącą na dolnej półce biblioteczki. Była odwrócona tyłem do góry i dlatego wcześniej jej nie zauważyłem. Kiedy zerknąłem na nią przed włożeniem do kartonu, przykuła moją uwagę.
Był to pejzaż przedstawiający widok z wejścia do naszego domu na okolicę. Otoczenie było monotonne: kilka szarych czteropiętrowych budynków bez wind i kilka rzędów topoli, które z powodu pokrywającego je kurzu wydawały się martwe… Jako trzeciorzędny artysta amator mój ojciec był leniwy. Rzadko wychodził, by malować z natury; zadowalał się otaczającymi go bezbarwnymi scenami. Mawiał, że nie ma matowych kolorów, są tylko przeciętni malarze. On sam do nich należał, a te bezbarwne sceny, które na jego mdłych obrazach wyglądały jeszcze bardziej drętwo niż w rzeczywistości, wiernie oddawały codzienne życie w tym zapyziałym północnym miasteczku. Malowidło, które trzymałem w ręku, było takie samo jak wiele innych znajdujących się już w kartonie – nie było w nim niczego, co by zasługiwało na pochwałę.
Jednak coś na nim zauważyłem – wieżę ciśnień, namalowaną trochę żywszymi kolorami niż budynki wokół niej, wyrastającą z otoczenia niczym kielisznik. Naprawdę nic szczególnego, zważywszy, że rzeczywiście stała tam taka wieża. Spojrzałem przez okno na wysoką budowlę na tle świateł miasta.
Tyle tylko, że została ukończona już po moim wyjeździe na studia. Kiedy opuszczałem miasto dwa lata wcześniej, była gotowa dopiero w połowie i otoczona rusztowaniami.
Zadrżałem i akwarela wysunęła mi się z ręki. Wydało mi się, że tej letniej nocy wpadł do domu powiew zimnego powietrza.
Wcisnąłem obraz do pudła, zamknąłem szczelnie wieko, a potem zacząłem pakować pozostałe rzeczy. Starałem się skupiać uwagę na tym, co robię, ale mój umysł był jak igła zawieszona na włóknie, a pudło jak magnes. Przy pewnym wysiłku udawało mi się odwrócić kierunek wychylenia igły, ale gdy tylko pozostawiałem ją samą sobie, znowu zwracała się w tamtą stronę. Padał deszcz. Jego krople stukały lekko o parapet, ale mnie się wydawało, że ten dźwięk dochodzi z pudła… W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać, podbiegłem do pudła, otworzyłem je, wyjąłem obraz i zaniosłem do łazienki, uważając, żeby był odwrócony tyłem. Potem wziąłem zapalniczkę i podpaliłem jego jeden róg. Kiedy spaliła się mniej więcej jedna trzecia akwareli, poddałem się i odwróciłem ją przodem. Wieża ciśnień wyglądała jeszcze bardziej realistycznie niż przedtem i zdawała się wystawać z powierzchni obrazu. Patrzyłem, jak pochłania ją płomień, który wydobywał z niej dziwne, uwodzicielskie kolory. Opuściłem ostatni kawałek do umywalki, poczekałem, aż spali się do reszty, a potem odkręciłem kurek i spłukałem popiół do kanalizacji. Kiedy zamknąłem kran, mój wzrok przyciągnęło coś na brzegu umywalki, czego nie zauważyłem, kiedy myłem twarz.
Kilka włosów. Długich włosów.
Były zupełnie siwe, niektóre tak białe, że stapiały się z umywalką, inne na wpół białe, ale moją uwagę przyciągnęły czarne. Na pewno nie były to moje włosy sprzed dwóch lat. Nigdy nie miałem takich długich i w ogóle ani jednego siwego. Ostrożnie podniosłem jeden, na pół czarny, na pół biały.
„…wyrwij jeden, a odrośnie siedem…”
Odrzuciłem go, jakby parzył mi dłoń. Opadając łagodnie, zostawiał ślad – ślad składający się z ulotnych obrazów wielu włosów, niczym chwilowo utrzymująca się wizja. Nie wylądował obok umywalki, ale tylko jej częściowo dotknął, po czym rozpłynął się w powietrzu. Spojrzałem w miejsce, gdzie leżały inne – one też zniknęły bez śladu.
Włożyłem głowę pod kran i długo ją tam trzymałem, po czym wróciłem sztywnym krokiem do salonu, gdzie usiadłem na kanapie i słuchałem padającego na dworze deszczu. Opady się nasiliły i przeszły w burzę, tyle że bez piorunów. Ulewa waliła w okna, co brzmiało jak głos, a może raczej głosy wielu ludzi mówiących cicho, jakby starali się przypomnieć mi o czymś. Zacząłem sobie wyobrażać, co mi mówią, i z każdym powtórzeniem stawało się to coraz bardziej realne:
„Tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun…”.
I tak ponownie przesiedziałem w domu aż do rana burzową noc i ponownie opuściłem go odrętwiały, wiedząc, że na zawsze zostawiam coś za sobą i że nigdy tam nie wrócę.

Piorun kulisty


Od początku nowego semestru zaczęły się zajęcia z elektryczności atmosferycznej, co oznaczało, że w końcu musiałem stawić Temu czoło.
Prowadził je docent nazwiskiem Zhang Bin. Miał około pięćdziesiątki, nie był ani niski, ani wysoki, nosił okulary, które nie były ani grube, ani cienkie, miał głos, który nie był ani donośny, ani cichy, a jego wykłady nie były ani świetne, ani straszne. W sumie poza tym, że lekko utykał, był zupełnie przeciętną osobą, kimś, kto nie rzuca się w oczy, jeśli nie zwróci się na niego specjalnej uwagi.
Pewnego popołudnia po zajęciach zostałem w sali sam poza Zhang Binem, który zbierał z podium swoje rzeczy i nie zauważył mnie. Do pomieszczenia wpadały złote promienie późnojesiennego słońca, a parapet pokrywała warstwa złocistych liści. Chociaż zwykle byłem oziębły i oderwany od rzeczywistości, nagle zdałem sobie sprawę, że jest to pora poezji.
Wstałem i podszedłem do podium.
– Panie docencie, chciałbym pana zapytać o coś zupełnie niezwiązanego z tematem dzisiejszego wykładu.
Popatrzył na mnie przez chwilę, po czym skinął głową i wrócił do zbierania swoich rzeczy.
– Chodzi mi o piorun kulisty. Co może pan o tym powiedzieć? – wypowiedziałem słowa, które chowałem w głębi duszy i których nigdy wcześniej nie śmiałem wymówić głośno.
Jego ręce przestały się poruszać. Podniósł głowę, ale nie spojrzał na mnie, lecz na zachodzące za oknem słońce, jakby zwracał się do niego.
– A co chce pan wiedzieć? – zapytał po paru sekundach.
– Wszystko – odparłem.
Zhang Bin nadal patrzył na słońce, którego światło oblewało jego twarz. O tej porze było jeszcze całkiem jasne. Nie raziło jego oczu?
– Na przykład czy są o tym jakieś zapiski historyczne – podsunąłem mu trop.
– W Europie wzmianki o nim pojawiają się już od średniowiecza. W Chinach względnie jasny opis dał Zhang Juzheng w czasach dynastii Ming. Ale pierwsze czysto naukowe omówienie pochodzi z 1837 roku, a społeczność naukowa uznała to naturalne zjawisko dopiero czterdzieści lat temu.
– A są jakieś teorie wyjaśniające to zjawisko?
– Jest ich wiele.
Po wypowiedzeniu tego prostego zdania Zhang Bin umilkł. Odwrócił wzrok od zachodzącego słońca, ale nie zajął się już zbieraniem swoich rzeczy. Zdawał się pogrążony w myślach.
– A jakie są tradycyjne teorie?
– Że jest to wirująca plazma o wysokiej temperaturze, której obroty wywierają siłę pozostającą w równowadze z ciśnieniem atmosferycznym, dzięki czemu może ona długo zachowywać stabilność.– I?
– Inni uważają, że to reakcja chemiczna, która zachodzi w mieszaninie gazów o wysokiej temperaturze, w wyniku czego zachowuje równowagę energii.
– Może mi pan powiedzieć o tym coś jeszcze?
Zadawanie mu pytań było jak obracanie ciężkiego koła szlifierskiego, które za każdym poruszeniem przesuwało się zaledwie o centymetr.
– Jest też teoria mikrofalowo-solitonowa, która mówi, że piorun kulisty jest wytworem atmosferycznego masera wielkości kilku metrów sześciennych… Maser to jakby laser o mniejszej mocy, który może w dużej ilości powietrza wytworzyć lokalne pole magnetyczne oraz solitony, a one z kolei widoczny piorun kulisty.
– A najnowsze teorie?
– Jest ich mnóstwo. Na przykład spore zainteresowanie wzbudziła teoria Abrahamsona i Dinnissa z Uniwersytetu Canterbury w Nowej Zelandii. Według nich piorun kulisty powstaje wskutek utlenienia włóknistej struktury sieci nanocząstek krzemu. Jest wiele innych, a niektórzy uważają nawet, że jest to zimna fuzja, do której dochodzi w powietrzu.
Przerwał, ale po chwili podał więcej informacji:
– W naszym kraju pewna osoba z Instytutu Fizyki Atmosfery Chińskiej Akademii Nauk przedstawiła teorię plazmy atmosferycznej. Naukowiec ten wyszedł od równań magnetohydromechaniki i zaproponował model rezonatora solitona wektorowego, który w odpowiednich temperaturach granicznych może teoretycznie wytworzyć w atmosferze wir plazmy – ognistą kulę – i którego analiza numeryczna wyjaśnia zarówno niezbędne, jak i wystarczające warunki jego powstania.
– Co pan sądzi o tej teorii?
Łagodnie potrząsnął głową.
– Jej udowodnienie wymaga ni mniej, ni więcej, tylko wytworzenia pioruna kulistego w laboratorium, ale na razie nikomu się to nie udało.
– A ile jest w naszym kraju naocznych świadków pioruna kulistego?
– Całkiem sporo. Powiedziałbym, że co najmniej tysiąc. Do najsławniejszego wydarzenia doszło w 1998 roku, kiedy telewizja państwowa kręciła film dokumentalny o zwalczaniu powodzi na Jangcy i przypadkiem zarejestrowała piorun kulisty na taśmie filmowej.
– I ostatnie pytanie, panie docencie. Czy w społeczności fizyków atmosfery są osoby, które widziały piorun kulisty na własne oczy?
Znowu spojrzał na zachodzące słońce.
– Tak.
– Kiedy?
– W lipcu 1962 roku.
– Gdzie?
– Na Nefrytowym Cesarzu, szczycie góry Tai.
– Wie pan, gdzie teraz przebywa ta osoba?
Zhang Bin potrząsnął głową, a potem podniósł rękę i spojrzał na zegarek.
– Powinien pan iść do stołówki na obiad.
Potem zebrał swoje rzeczy i wyszedł z budynku.Zrównałem się z nim i zadałem pytanie, które dręczyło mnie przez te wszystkie lata:
– Panie docencie, czy jest pan w stanie wyobrazić sobie obiekt w kształcie ognistej kuli, który może przeniknąć przez ściany i w jednej chwili zamienić kogoś w popiół, chociaż w dotyku nie jest on gorący? Istnieje wzmianka o śpiącym małżeństwie spopielonym w łóżku, chociaż na pościeli nie było ani śladu spalenizny! Może pan sobie wyobrazić, że ta kula przenika do lodówki i momentalnie piecze zamrożoną żywność, nie uszkadzając przy tym samej lodówki? Może pan sobie wyobrazić, że pali na panu koszulę, a pan tego w ogóle nie czuje?
– Nie ma dowodów na żadną z tych teorii – odparł, nie zmieniając kroku.
– Wobec tego czy uważa pan, że istnieje wyjaśnienie tego zjawiska w jakiejś innej dziedzinie fizyki niż fizyka atmosfery albo w jakiejkolwiek innej nauce? Ani trochę nie interesuje to pana? Pana reakcja jest dla mnie bardziej szokująca niż sam widok pioruna kulistego!
Zhang Bin przystanął i po raz pierwszy spojrzał mi prosto w oczy.
– Widział pan piorun kulisty?
– …Mówiłem metaforycznie.
Nie mogłem wyjawić mego najgłębszego sekretu tej nieczułej osobie. Stoicyzm wobec największych tajemnic świata przyrody był zmorą nauki. Gdyby zajmowało się nią mniej osób tego rodzaju, to kto wie, czy nie dotarlibyśmy już do Alfy Centauri!
– Dziedzina fizyki atmosfery ma duże znaczenie praktyczne – powiedział. – Piorun kulisty jest tak rzadkim zjawiskiem, że nie został ujęty ani w dotyczących ochrony odgromowej międzynarodowych normach IEC/TC-81, ani w chińskich normach ochrony odgromowej z 1993 roku. Nie ma więc sensu zaprzątać sobie tym głowy.
Nie miałem nic więcej do powiedzenia komuś takiemu jak Zhang Bin, więc podziękowałem mu i odszedłem. Prawdę mówiąc, samo przyznanie, że piorun kulisty istnieje, było z jego strony pewnym aktem odwagi. Zanim w 1963 roku społeczność naukowa oficjalnie uznała istnienie tego zjawiska, wszystkie doniesienia naocznych świadków traktowano jako złudzenia. Pewnego dnia owego roku Roger Jennison, profesor elektroniki na Uniwersytecie Kent, zobaczył na własne oczy piorun kulisty na nowojorskim lotnisku. Miał on postać ognistej kuli o średnicy dwudziestu centymetrów, która przeleciała przez ścianę hangaru i środek samolotu, po czym zniknęła, ponownie przechodząc przez ścianę.
Tamtego wieczoru po raz pierwszy wpisałem w Google’u słowa „piorun kulisty”. Nie miałem wielkich nadziei, ale okazało się, że wyszukiwarka znalazła ponad czterdzieści tysięcy wyników. I, również po raz pierwszy, doznałem uczucia, że to, czemu chciałem poświęcić życie, obserwuje cała ludzkość.


Zaczął się kolejny semestr, a potem nadeszło upalne lato. Dla mnie lato miało dodatkowe znaczenie – pojawią się burze i zbliżą mnie do Tego.
Pewnego dnia niespodziewanie odszukał mnie Zhang Bin.– Chen – powiedział – słyszałem, że twoi rodzice nie żyją i jesteś w dołku finansowym. Prowadzę taki letni program i potrzebuję pomocnika. Chcesz wziąć w tym udział?
Zapytałem go, jaki to program.
– Parametryczny pokaz oprzyrządowania odgromowego dla kolei w budowie w prowincji Junnan. No i mamy też cel dodatkowy. W rozpatrywanym obecnie projekcie ochrony odgromowej planuje się zastąpić ustaloną dla całego kraju częstość przyziemną wyładowań atmosferycznych na poziomie 0,015 inną, określoną na podstawie warunków lokalnych. Takie obserwacje prowadzimy w Junnanie.
Przyjąłem tę propozycję.
Chociaż nie byłem zbyt bogaty, wystarczało mi na utrzymanie, zgodziłem się zatem dlatego, że była to dla mnie pierwsza okazja do badania problemu piorunów na żywo.
Grupa składała się z parunastu osób, podzielonych na pięć zespołów rozmieszczonych na tak dużym obszarze, że dzieliły je setki kilometrów. Ten, do którego mnie przydzielono, tworzyły, nie licząc kierowcy i pomocników, trzy osoby: ja, Zhang Bin i magistrant nazwiskiem Zhao Yu. Kiedy dotarliśmy do naszej strefy, zakwaterowaliśmy się w miejscowej stacji meteorologicznej.
Następnego dnia była dobra pogoda, mogliśmy więc zacząć prace w terenie. Kiedy przenosiliśmy instrumenty pomiarowe i pozostałe wyposażenie do samochodu, zapytałem:
– Panie docencie, czy są jakieś dobre sposoby badania wewnętrznej struktury gromu?
Przez chwilę przypatrywał mi się uważnie, jakby zdawał się wiedzieć, o czym myślę.
– Jak można sądzić na podstawie obecnych potrzeb krajowych projektów inżynieryjnych, badania struktury gromu nie są priorytetem. Priorytetem są teraz badania statystyczne na dużą skalę.
Gdy tylko poruszyłem jakąś sprawę, która miała choćby luźny związek z piorunem kulistym, Zhang Bin uchylał się od odpowiedzi. Najwyraźniej autentycznie czuł wstręt do wszystkiego, co nie ma wartości praktycznej. Ale mimo to odpowiedział na moje pytanie:
– Niewiele jest takich sposobów. Na razie nie możemy nawet bezpośrednio zmierzyć jego napięcia. Musimy je obliczać pośrednio, na podstawie pomiarów prądu. Hmm, to jest najpowszechniej używany przyrząd do badania struktury gromu. – Wyjął z kąta magazynu cylindryczny przedmiot. – To rejestrator ze stalową taśmą magnetyczną, wykorzystywany do zapisywania amplitudy i biegunowości prądu gromu. Jest zrobiony z materiału o względnie wysokim magnetyzmie szczątkowym i kiedy znajdujący się wewnątrz niego przewód wejdzie w kontakt z piorunem, można na tej podstawie obliczyć jego amplitudę i biegunowość. Ten tutaj jest ze stali 60si2mn, ale są też cylindry plastikowe, z rdzeniem łopatkowym i ze sproszkowanego żelaza.
– I będziemy ich używali?
– Oczywiście. Inaczej po co byśmy je tu przywozili? Ale czas na to przyjdzie później.
Pierwszym etapem naszej pracy było zainstalowanie w monitorowanej strefie systemu lokalizacji gromów, który miał odbierać sygnały z rozproszonych w terenie czujników i przekazywać je do komputera automatycznie sporządzającego statystyki liczby, częstotliwości i miejsc ich występowania. Jego zadaniem było tylko liczenie i lokalizacja; nie dostarczał żadnych danych fizycznych, więc w ogóle mnie nie interesował. Większość pracy polegała na umieszczaniu tych czujników w odpowiednich miejscach, co wcale nie było łatwe. Jeśli dopisało nam szczęście, mogliśmy je ustawić na słupach energetycznych linii przesyłowych, ale przeważnie musieliśmy sami wznosić słupy. Po paru dniach nasi pomocnicy narzekali już bez przerwy.
Zhao Yu nic nie interesowało, a najmniej jego przedmiot kierunkowy. Stale się ze wszystkim ociągał i korzystał z każdej sposobności, by poleniuchować. Początkowo zachwycał się tropikalnym lasem, ale gdy nowość spowszedniała, wydawał się zniechęcony. Mimo to łatwo się z nim współpracowało i zaczęliśmy ze sobą trochę gadać.
Każdego wieczoru po powrocie do miasta Zhang Bin szedł do swojego pokoju i zagłębiał się w lekturze materiałów z całego dnia, więc Zhao Yu wyciągał mnie na kielicha do którejś z tamtejszych knajpek. Na ulicach zwykle nie działało oświetlenie i mrugające w oknach drewnianych domów świeczki przenosiły mnie w epokę sprzed początków badań atmosfery, ba, sprzed początków fizyki, a nawet nauki, mogłem więc na chwilę zapomnieć o teraźniejszości.
– Gdyby ludzie z tego lasu kiedykolwiek zobaczyli piorun kulisty, mieliby dla ciebie wspaniałe wyjaśnienie – powiedział któregoś dnia, gdy siedzieliśmy podchmieleni w małym, oświetlonym świeczkami barze.
– Już pytałem miejscowych – odparłem. – Od dawna znają to zjawisko i mają wyjaśnienie. Upiorne latarnie.
– Czy to nie wystarczy? – zapytał, rozkładając palce. – Jest piękne. Być może te twoje wszystkie plazmy i rezonatory solitonów wektorowych nie powiedziałyby ci więcej. Współczesność jest skomplikowana, a ja nie lubię skomplikowanych rzeczy.
– Popatrz na siebie i na swój stosunek do pracy – prychnąłem. – Jedyną osobą, która może cię tolerować, jest docent Zhang.
– Tylko mi tu nie mów o Zhang Binie – rzekł Zhao Yu, z pijackim machnięciem ręką. – To taki gość, że jak upuści klucze, nie szuka ich w miejscu, skąd dobiegł dźwięk ich uderzenia o chodnik, ale bierze kredę, dzieli pomieszczenie na sektory, a potem przeszukuje je jeden po drugim…
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
– Tacy jak on nadają się tylko do pracy, którą w przyszłości będą wykonywać maszyny. Kreatywność i wyobraźnia nie mają dla nich żadnego znaczenia, a po to, by ukryć swoją miernotę, trzymają się ściśle rygorów i dyscypliny. Sam wiesz, że na uniwersytetach aż się od nich roi. Mimo to, przeszukując sektor po sektorze, można coś znaleźć, i dlatego w swojej specjalności radzą sobie całkiem dobrze.
– I co znalazł Zhang?
– Zdaje mi się, że kierował zespołem, który wynalazł materiał odgromowy dla linii elektrycznych o wysokim napięciu. Okazało się, że ten materiał jest całkiem skuteczny. Gdyby otoczono nim linie energetyczne, nie trzeba by było stosować przewodów ekranujących. Ale koszty produkcji były za duże, więc ostatecznie nie ma to żadnej wartości praktycznej i zostało po tym tylko parę artykułów i druga prowincjonalna nagroda za osiągnięcia technologiczne. Nic więcej.


W końcu program doszedł do etapu, na który czekałem – do zbierania danych o gromach. Zebraliśmy dużo danych z rejestratorów magnetycznych i anten odgromowych i za każdym razem, kiedy przeszła burza, zdejmowaliśmy zainstalowane urządzenia, w które uderzył piorun, dokładając starań, by nie potrącić nimi o coś albo nie zbliżyć się do linii przesyłowych czy innych źródeł promieniowania magnetycznego, które mogłyby wpłynąć na ich magnetyzm szczątkowy. Potem za pomocą miernika pola siły (w zasadzie był to kompas, którego igła wskazywała tę siłę i biegunowość) odczytywaliśmy te dane i przed ponownym ustawieniem go w miejscu, gdzie umieściliśmy je pierwotnie, starannie rozmagnesowywaliśmy każde urządzenie.
Praca na tym etapie była tak samo nudna jak przedtem, ale wciągnęła mnie, bo w końcu była to dla mnie pierwsza okazja dokonania ilościowych pomiarów gromów. Zauważył to ten obibok Zhao Yu i zaczął się jeszcze bardziej wałkonić. Doszło do tego, że gdy w pobliżu nie było Zhang Bina, zwalał po prostu całą robotę na mnie i szedł łowić ryby w pobliskim strumieniu.
Według zapisów rejestratorów ze stopu magnetycznego prąd gromu miał średnio około dziesięciu tysięcy amperów, a czasami podskakiwał do ponad stu tysięcy, co oznaczało, że jego napięcie wynosiło miliard woltów.
– Co można wyprodukować w takich ekstremalnych warunkach fizycznych? – zapytałem Zhao Yu.
– Wyprodukować? – powiedział lekceważąco. – Moc wybuchu jądrowego albo akceleratora o wysokiej energii jest dużo większa, a mimo to nie wytworzy nic z tych rzeczy, które masz na myśli. Fizyka atmosfery to dziedzina przyziemna, a ty chcesz zrobić z niej coś tajemniczego. Ja mam odwrotne podejście: przywykłem do uzwyczajniania świętości. – Mówiąc to, patrzył na ciemną zieleń tropikalnego lasu deszczowego, który otaczał stację meteorologiczną. – Cóż, ganiaj za swoją tajemniczą ognistą kulą. Ja mam zamiar cieszyć się zwykłym życiem.
Jego studia magisterskie zbliżały się do końca, a nie miał ochoty robić doktoratu.


Zaczął się nowy rok akademicki, ale po zajęciach i w święta nadal brałem udział w realizacji różnych projektów Zhang Bina. Czasami irytowała mnie jego metodyczna skrupulatność, ale poza tym był dość wyrozumiały i uzyskałem od niego sporą wiedzę praktyczną, a – co ważniejsze – jego specjalność była zgodna z moimi poszukiwaniami.
Dlatego kiedy nadeszła pora na pisanie pracy magisterskiej, wybrałem go na mojego promotora.
Jak się spodziewałem, stanowczo się sprzeciwił zaproponowanemu przeze mnie tematowi pracy – piorunowi kulistemu. We wszystkich pozostałych sprawach, włącznie z tolerowaniem takich obiboków jak Zhao Yu, był pobłażliwy, ale w tej nie okazał ani odrobiny pobłażliwości.
– Młodzi ludzie nie powinni zawracać sobie głowy wymysłami – powiedział.
– Społeczność naukowa uznała istnienie pioruna kulistego. Uważa pan, że to wymysł?
– Dobrze, powtórzę: jaki jest sens zajmować się sprawami, które nie zostały ujęte ani w normach międzynarodowych, ani w regulacjach krajowych? Kiedy byłeś na studiach licencjackich, mogłeś badać z wykorzystaniem podstawowych technik naukowych to, co cię interesuje, ale teraz jesteś magistrantem i musisz z tym skończyć.
– Ależ panie docencie, fizyka atmosfery jest teraz niemal dziedziną podstawową. Nie jest już tylko narzędziem inżynierii i ma obowiązek pomóc nam w zrozumieniu świata.
– Ale w tym kraju priorytetem jest służyć rozwojowi gospodarczemu.
– Mimo to gdyby piorun kulisty wzięto pod uwagę w zabezpieczeniach odgromowych w składnicy naftowej Huangdao, być może w 1989 roku nie doszłoby tam do katastrofy.
– Przyczyna pożaru w Huangdao pozostaje w sferze przypuszczeń. W badaniach pioruna kulistego aż się od nich roi. Od tej pory będziesz unikał takich szkodliwych elementów w swojej pracy.
Więcej o tym nie rozmawialiśmy. Byłem przygotowany na to, by poświęcić na te poszukiwania całe życie, więc to, co miałem badać przez trzy lata studiów magisterskich, nie było ważne. Podporządkowałem się życzeniu Zhang Bina i wziąłem się do pracy nad odgromowym zabezpieczeniem systemów komputerowych.


Trzy lata później moje studia magisterskie dobiegły gładko, bez żadnych niespodzianek, do końca.
Muszę uczciwie przyznać, że sporo się przez ten czas nauczyłem od Zhang Bina – wiele dały mi jego twarde trzymanie się rygorów naukowych, kwalifikacje eksperymentatora i bogate doświadczenie inżynieryjne. Ale, o czym wiedziałem już trzy lata wcześniej, pod jego opieką nie mogłem znaleźć tego, czego chciałem.
Dowiedziałem się też dużo o jego życiu osobistym: że jego żona zmarła dawno temu, że nie ma dzieci, że od lat mieszka samotnie i że utrzymuje niewiele kontaktów towarzyskich. Jego monotonna egzystencja była odbiciem mojej, ale moim zdaniem taki styl życia wymagał skupienia się na poszukiwaniach, „zafascynowania się czymś”, wedle mojego ojca, albo – jak powiedziała to przed sześcioma laty ta śliczna dziewczyna w bibliotece – posiadania „konkretnego celu”. Zhang Bin, który nie miał żadnego celu ani niczym się nie fascynował, wykonywał mechanicznie swoje nudne badania stosowane, traktując je raczej jako obowiązek niż przyjemność. Taki sam stosunek miał do sławy i pieniędzy. Jeśli rzeczywiście tak było, życie musiało być dla niego udręką, więc trochę mu współczułem.
Jednak uważałem, że nie jestem jeszcze gotów na zbadanie tajemnicy pioruna kulistego. Wszystko, co studiowałem przez sześć lat, sprawiło, że tym bardziej zdawałem sobie sprawę ze swojej niemocy. Pierwsze próby zbliżenia się do Tego podejmowałem głównie w dziedzinie fizyki, ale potem odkryłem, że sama fizyka jest wielką tajemnicą, na której drugim końcu podważa się istnienie świata. I jeśli piorun kulisty nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym, do zrozumienia go potrzebna była tylko znajomość fizyki na względnie niskim poziomie – wystarczyłyby równania Maxwella i Naviera–Stokesa dla mechaniki płynów (dopiero później zrozumiałem, jak naiwne i powierzchowne były moje pierwsze pomysły). Ale w porównaniu z piorunem kulistym wszystkie struktury znane w elektromagnetyzmie i mechanice płynów były proste i jeśli faktycznie był on złożoną strukturą w stanie stałej równowagi, którą ograniczały podstawowe prawa obowiązujące w tych dziedzinach, jego wyrażenie matematyczne musiało być niewiarygodnie skomplikowane, tak jak proste reguły przesuwania czarnych i białych kostek w go, najbardziej skomplikowanej grze na świecie.
Tak więc czułem, że najbardziej potrzebuję, po pierwsze, matematyki, po drugie, matematyki, i po trzecie, matematyki. Do przeniknięcia sekretu pioruna kulistego były niezbędnie konieczne skomplikowane narzędzia matematyczne, narzędzia tak nieposłuszne i nieokiełznane jak nieujeżdżony mustang, i chociaż Zhang Bin uważał, że moje zdolności matematyczne znacznie przewyższają standardowe wymagania fizyki atmosfery, wiedziałem, że nadal daleko mi do poziomu potrzebnego przy badaniach pioruna kulistego. Gdy tylko wchodziły w grę złożone struktury elektromagnetyczne i płynne, matematyczne opisy wariowały, przy czym dziwne równania różniczkowe cząstkowe splatały się jak sznurki i pojawiały się gęste macierze, w których tkwiły pułapki najeżone ostrymi palami niczym wilcze doły.
Wiedziałem, że skoro tyle jeszcze muszę się nauczyć, zanim będę mógł naprawdę rozpocząć badania, nie mogę natychmiast wyjeżdżać z kampusu uniwersyteckiego, więc zapisałem się na studia doktoranckie.
Mój promotor, człowiek nazwiskiem Gao Bo, miał świetną reputację, a doktorat uzyskał na MIT. Był zupełnym przeciwieństwem Zhang Bina. Przyciągnął mnie do niego jego przydomek, „Ognista Kula”, który – jak się później okazało – nie miał nic wspólnego z piorunem kulistym, a raczej odnosił się do jego bystrego umysłu i wigoru. Gdy zaproponowałem, by tematem mojej dysertacji był piorun kulisty, z miejsca się zgodził, co zmusiło mnie do zastanowienia. Ten projekt wymagał symulatora gromów w dużej skali, a w kraju był tylko jeden taki i nigdy nie dostałbym szansy, by z niego skorzystać. Ale Gao Bo się zgodził.
– Słuchaj – powiedział – potrzebujesz tylko ołówka i papieru. Tworzysz matematyczny model pioruna kulistego. Musi być wewnętrznie spójny, nowatorski, bezbłędny pod względem matematycznym i możliwy do wykonania na komputerze. Potraktuj to jako dzieło sztuki teoretycznej.
Mimo to miałem wątpliwości.
– Zgodzą się na coś, w czym zupełnie pomija się eksperymenty?
Machnął ręką.
– A czy nie przyjęto, że istnieją czarne dziury? Dotychczas nie ma na to żadnych bezpośrednich dowodów, ale sam zobacz, jak bardzo astrofizyka rozwinęła tę teorię i ile osób z tego żyje. W każdym razie piorun kulisty istnieje! Nie martw się. Jeśli twoja rozprawa spełni wymogi, które postawiłem, ale nie obronisz pracy, złożę dymisję i w diabły wyniosę się z tego uniwersytetu!
Pomyślałem, że Gao Bo jest trochę za bardzo odchylony w kierunku przeciwnym do tego, który reprezentował Zhang Bin – nie chodziło mi przecież o stworzenie dzieła sztuki teoretycznej. Mimo to cieszyłem się, że będę jego doktorantem.
Postanowiłem wykorzystać przerwę semestralną na powrót do rodzinnego miasta i spotkanie z sąsiadami, którzy mi pomogli. Czułem, że w przyszłości nie będę miał wielu okazji po temu.
Gdy pociąg dojechał do stacji Tai’an, podskoczyło mi serce. Przypomniałem sobie, co Zhang Bin mówił o fizyku atmosfery, który widział na własne oczy piorun kulisty na Nefrytowym Cesarzu. Wysiadłem w połowie drogi i poszedłem na górę Tai.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz