(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #29 Fragment "Pudełko z guzikami Gwendy" - Stephen King, Richard Chizmar

1

Z miasteczka Castle Rock do punktu widokowego Castle View prowadzą trzy drogi: szosa 117, Pleasant Road i Schody Samobójców. Tego lata codziennie – tak, nawet w niedzielę – dwunastoletnia Gwendy Peterson wchodzi po schodach, zamocowanych solidnymi (chociaż zardzewiałymi ze starości) żelaznymi bolcami, wspinających się zygzakiem po zboczu. Pierwsze sto pokonuje zwykłym krokiem, na następną setkę wbiega truchtem i zmusza się, żeby przyspieszyć na ostatnich stu pięciu, pędząc – jak powiedziałby jej ojciec – na złamanie karku. Na szczycie pochyla się i obejmuje kolana; twarz ma czerwoną, kosmyki włosów przylepiają się jej do spoconych policzków (zawsze wymykają się z końskiego ogona przy ostatnim sprincie, choćby nie wiadomo jak ciasno je wiązała), i sapie jak stara pociągowa szkapa. Jednak zrobiła postępy.
Kiedy się prostuje i spogląda w dół wzdłuż swojego ciała, widzi czubki tenisówek. Nie widziała ich w czerwcu, w ostatnim dniu szkoły, który, tak się składa, był również jej ostatnim dniem w szkole podstawowej w Castle Rock.
Przepocona koszula oblepia jej ciało, ale ogólnie biorąc, Gwendy czuje się całkiem dobrze. W czerwcu mało nie dostawała zawału za każdym razem, kiedy docierała na szczyt. Z pobliskiego placu zabaw dochodzą okrzyki dzieci. Trochę dalej rozlegają się brzęknięcia aluminiowego kija uderzającego w piłkę baseballową, kiedy dzieciaki z Ligi Seniorów trenują przed meczem charytatywnym w Święto Pracy.
Gwendy wyciera okulary chusteczką, którą nosi w tym celu w kieszeni szortów, i wtedy słyszy, że ktoś się do niej zwraca:
– Hej, dziewczyno. Podejdź no tu na chwilę. Musimy pogadać, ty i ja.
Gwendy nakłada okulary i rozmazany świat się wyostrza. Na ławce w cieniu, obok żwirowanej ścieżki prowadzącej od schodów do Parku Rekreacyjnego Castle View, siedzi mężczyzna w czarnych dżinsach, czarnej marynarce jak od garnituru i białej koszuli rozpiętej pod szyją. Na głowie ma mały, schludny czarny kapelusz. Przyjdzie czas, kiedy Gwendy będzie śniła koszmary o tym kapeluszu.
Mężczyzna siedział na tej ławce codziennie przez cały tydzień i zawsze czytał tę samą książkę (Tęcza grawitacji, gruba i wygląda na ciężką lekturę), ale nigdy się nie odzywał, aż do dzisiaj. Gwendy przygląda mu się nieufnie.
– Nie powinnam rozmawiać z obcymi.
– To dobra rada. – Jest chyba w wieku jej ojca, czyli jakieś trzydzieści osiem lat, i całkiem nieźle wygląda, ale nosi czarną marynarkę od garnituru w gorący sierpniowy poranek, więc według Gwendy jest potencjalnym świrem. – Pewnie mama ci tak poradziła?
– Ojciec – odpowiada Gwendy. Musi go minąć, żeby się dostać na plac zabaw, a jeśli naprawdę świr, może próbować ją złapać, ale ona niespecjalnie się boi. W końcu jest biały dzień, plac zabaw jest niedaleko i pełen ludzi, i już odzyskała oddech.
– W takim razie – mówi mężczyzna w czarnej marynarce – pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Richard Farris. A ty jesteś…?
Ona się zastanawia, potem myśli: co mi szkodzi?
– Gwendy Peterson.
– No widzisz. Już się znamy.

Ona kręci głową.– To, że się zna czyjeś nazwisko, nie znaczy jeszcze, że się go zna.
Mężczyzna odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem. To absolutnie czarujące, szczery dobry humor, i Gwendy nie może powstrzymać uśmiechu. Trzyma się jednak na dystans.
On celuje w nią palcem jak z pistoletu: puf.
– To było dobre. Niezła jesteś, Gwendy. A skoro o tym mowa, co to w ogóle za imię?
– Połączenie. Mój ojciec chciał Gwendolyn… tak miała na imię jego babcia… a mama chciała Wendy, jak z Piotrusia Pana. Więc poszli na kompromis. Jest pan na wakacjach, panie Farris? – To całkiem prawdopodobne; ostatecznie są w Maine, a Maine ogłasza się Krainą Wakacji. Nawet umieszczają to na tablicach rejestracyjnych.
– Można tak powiedzieć. Podróżuję tu i tam. W jednym tygodniu Michigan, w drugim Floryda, potem może wyskoczę na Coney Island, na pikantne chili i przejażdżkę na kolejce górskiej. Można mnie nazwać włóczęgą, a Ameryka to mój rewir. Mam oko na pewnych ludzi i sprawdzam ich co jakiś czas.
Na boisku za placem zabaw rozlega się brzdęk i słychać wiwaty.
– No, miło się z panem rozmawiało, panie Farris, ale naprawdę muszę…
– Zostań jeszcze trochę. Widzisz, jesteś jedną z tych osób, które ostatnio mam na oku.
To powinno zabrzmieć złowieszczo (i trochę zabrzmiało), ale na jego twarzy wciąż widać resztki uśmiechu, oczy mu błyszczą i jeśli jest zbokiem, dobrze to ukrywa. Jak pewnie najgroźniejsi z nich, przypuszcza Gwendy. Wstąp do mego salonu, rzekł pająk do muchy.
– Mam teorię na twój temat, panno Gwendy Peterson. Stworzoną, jak wszystkie najlepsze teorie, na podstawie bliskich obserwacji. Chcesz ją usłyszeć?
– Jasne, czemu nie.
– Zauważyłem, że jesteś trochę przy kości.
Chyba widzi, że ona spina się na te słowa, bo podnosi rękę i kręci głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie tak szybko”.
– Może nawet uważasz, że jesteś gruba, bo dziewczęta i kobiety w tym naszym kraju mają dziwne pojęcie o swoim wyglądzie. Media… Wiesz, co to są media?
– Jasne. Gazety, telewizja, „Time” i „Newsweek”.
– Zgadza się. No więc dobrze. Media mówią: „Dziewczyny, kobiety, możecie być, jakie chcecie w tym nowym wspaniałym świecie równości, dopóki widzicie swoje palce u nóg, kiedy staniecie prosto”.
On jednak mnie śledzi, myśli Gwendy, bo robię to codziennie, kiedy wejdę na szczyt. Rumieni się. Nic nie może na to poradzić, ale ten rumieniec jest powierzchowny. Pod nim kryje się wyzywająca postawa „I co z tego”. Właśnie to sprawiło, że w ogóle zaczęła wchodzić na te schody. To i Frankie Stone.
– Moja teoria głosi, że ktoś ci dogryzał z powodu twojej wagi albo wyglądu, albo jednego i drugiego, i postanowiłaś zająć się tą sprawą. Trafiłem? Może nie w dziesiątkę, ale przynajmniej gdzieś w tarczę?
Chyba dlatego, że on jest obcy, Gwendy odkrywa, że może mu powiedzieć to, czego nie wyznała żadnemu z rodziców. Albo może to przez jego błękitne oczy, zainteresowane i zaciekawione, ale bez złośliwości… przynajmniej ona nic takiego nie widzi.
– Jeden chłopak w szkole, Frankie Stone, zaczął mnie przezywać Goodyear. Wie pan, jak…
– Jak balon, tak, znam balony reklamowe opon Goodyear.– Uhum. On jest obrzydliwy.
Chciała opowiedzieć mężczyźnie, jak Frankie paraduje po placu zabaw i wyśpiewuje: „Jestem Frankie Stoner z półmetrowym członem!”, ale się rozmyśliła.
– Kilku innych chłopców też zaczęło mnie tak przezywać, a potem podłapały to niektóre dziewczyny. Nie moje przyjaciółki, inne dziewczyny. To było w szóstej klasie. W przyszłym miesiącu idę do gimnazjum… więc…
– Postanowiłaś, że nie zabierzesz tam ze sobą tego przezwiska – dokończył pan Richard Farris. – Rozumiem. Poza tym urosłaś, wiesz. – Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, ale nie w taki sposób, żeby dostała gęsiej skórki. Raczej jak naukowiec. – Myślę, że dojdziesz do jakiegoś metra siedemdziesiąt siedem, siedemdziesiąt osiem, zanim skończysz rosnąć. Sporo jak na dziewczynę.
– …więc postanowiłam nie czekać – mówi Gwendy. – Nie zamierzam czekać.
– Dokładnie tak, jak myślałem – mówi Farris. – Nie czekaj, nie jęcz, nie narzekaj, tylko bierz się do roboty. Śmiało naprzód. Godne podziwu. Dlatego chciałem cię poznać.
– Miło się z panem rozmawiało, panie Farris, ale muszę już iść.
– Nie. Musisz zostać właśnie tutaj. – Przestał się uśmiechać. Twarz ma surową, błękitne oczy wydają się teraz szare. Kapelusz rysuje mu na czole cienką linię cienia, przypominającą tatuaż. – Mam coś dla ciebie. Prezent. Ponieważ jesteś tą wybraną.
– Nie biorę niczego od obcych. – Teraz Gwendy trochę się boi. Może nawet bardziej niż trochę.
– To, że się zna czyjeś nazwisko, nie znaczy jeszcze, że się go zna. Tu się z tobą zgadzam, ale nie jesteśmy obcy, ty i ja. Ja cię znam, a ty wiesz, że ta rzecz, którą mam, została zrobiona dla kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto jest młody i mocno stoi nogami na ziemi. Wyczułem cię, Gwendy, na długo, zanim cię zobaczyłem. I oto jesteś. – Przesuwa się na koniec ławki i klepie miejsce obok siebie. – Chodź, usiądź przy mnie.
Gwendy podchodzi do ławki, czując się jak we śnie.
– Czy pan… panie Farris, czy pan chce mnie skrzywdzić?
On się uśmiecha.
– Złapać cię? Zaciągnąć w krzaki i może zmusić do niecnych czynów? – Pokazuje na drugą stronę ścieżki, jakieś piętnaście metrów dalej. Dwa albo trzy tuziny dzieciaków w koszulkach Półkolonii Castle Rock bawi się na huśtawkach, zjeżdżalniach i małpich gajach pod nadzorem czwórki opiekunów. – Chyba nie uszłoby mi to na sucho, jak myślisz? Poza tym młode dziewczyny nie interesują mnie seksualnie. W ogóle mnie nie interesują, z zasady, ale jak już mówiłem… a przynajmniej sugerowałem… ty jesteś inna. A teraz usiądź.
Gwendy siada. Pot pokrywający jej ciało zrobił się zimny. Przez głowę przechodzi jej myśl, że mimo całego tego elokwentnego gadania mężczyzna spróbuje ją pocałować, nie zważając na dzieciaki na placu zabaw i ich nastoletnich opiekunów. Ale on tego nie robi. Sięga pod ławkę i wyciąga brezentowy worek ściągany u góry sznurkiem. Otwiera go i wyjmuje piękne mahoniowe pudełko; drewno lśni brązem tak głębokim, że na powierzchni widać maleńkie czerwone błyski. Pudełko ma jakieś trzydzieści pięć centymetrów długości, około trzydziestu centymetrów szerokości i połowę tego wysokości. Gwendy natychmiast je chce, i nie tylko dlatego, że to piękna rzecz. Chce je dlatego, że ono do niej należy. Jak coś naprawdę cennego, naprawdę ukochanego, co straciła tak dawno, że prawie o tym zapomniała, ale teraz odnalazła. Jakby należało do niej w innym życiu, kiedy była księżniczką albo kimś takim.– Co to jest? – pyta cichutko.
– Pudełko z guzikami – odpowiada mężczyzna. – Twoje pudełko z guzikami. Patrz.
Przechyla je tak, że Gwendy widzi małe guziki na wieczku pudełka, sześć w rzędach po dwa i pojedyncze na obu końcach. Razem osiem. Te w parach to jasnozielony i ciemnozielony, żółty i pomarańczowy, niebieski i fioletowy. Jeden guzik na końcu jest czerwony. Drugi – czarny. Są też małe dźwignie na obu końcach pudełka i coś jakby szpara pośrodku.
– Te guziki bardzo trudno się przyciska – mówi Farris. – Trzeba użyć kciuka i porządnie napiąć mięśnie. I bardzo dobrze, możesz mi wierzyć. Nie chciałabyś ich pomylić, o nie. Zwłaszcza tego czarnego.
Gwendy zapomniała, że powinna się bać tego człowieka. Jest zafascynowana i kiedy Farris wręcza jej pudełko, ona je bierze. Spodziewa się, że będzie ciężkie – przecież mahoń to ciężkie drewno, no i kto wie, co tam jest w środku – ale nie jest. Może je podrzucać na czubkach palców. Przesuwa palcem po szklistej, lekko wypukłej powierzchni guzików i niemal wyczuwa kolory rozjaśniające jej skórę.
– Dlaczego? Co one robią?
– Omówimy to później. Na razie zwróć uwagę na te małe dźwigienki. Znacznie łatwiej za nie pociągnąć, niż wcisnąć guziki; wystarczy twój mały palec. Kiedy pociągniesz za tę na lewym końcu… obok czerwonego guzika… wypadnie czekoladka w kształcie zwierzątka.
– Ja nie… – zaczyna Gwendy.
– Nie przyjmujesz słodyczy od obcych, wiem. – Farris przewraca oczami w taki sposób, że Gwendy chichocze. – Myślałem, że już to mamy za sobą, Gwendy.
– Nie to chciałam powiedzieć. Chciałam powiedzieć, że nie jem czekolady. Nie tego lata. Jak miałabym stracić na wadze, jeśli jadłabym słodycze? Proszę mi wierzyć, jak już zacznę, nie mogę przestać. A czekolada jest najgorsza. Jestem jakby czekoladoholiczką.
– Ach, ale w tym właśnie tkwi piękno czekoladek, które wydziela pudełko z guzikami – mówi Richard Farris. – Są małe, niewiele większe od żelków, i bardzo słodkie… ale kiedy zjesz jedną, nie chcesz następnej. Masz apetyt przy posiłkach, ale nie chcesz żadnych dokładek. I nie masz ochoty na żadne inne przekąski. Zwłaszcza te nocne, zabójcze dla talii.
Gwendy, aż do tego lata mająca zwyczaj robić sobie kanapkę z masłem orzechowym i pianką cukrową na godzinę przed pójściem do łóżka, dokładnie wie, o czym on mówi. Poza tym zawsze po porannym biegu ma wilczy apetyt.
– To wygląda na jakiś okropny produkt dietetyczny – mówi. – Taki, który napycha żołądek, a potem człowiek sika jak najęty. Moja babcia próbowała czegoś takiego i po tygodniu się od tego pochorowała.
– Nic z tych rzeczy. Tylko czekolada. Ale czysta. Nie jak batoniki ze sklepu. Spróbuj.
Gwendy zastanawia się nad propozycją, ale niezbyt długo. Zagina mały palec wokół dźwigienki – jest tak maleńka, że trudno ją obsługiwać innymi palcami – i pociąga. Szczelina się otwiera. Wysuwa się wąska drewniana półeczka. Na niej leży czekoladowy królik, nie większy od żelka, dokładnie jak mówił pan Farris.
Gwendy podnosi królika i ogląda z podziwem i zachwytem.
– Łau. Jakie ma uszka! I futerko. I śliczne małe oczka.
– Tak – zgadza się pan Farris. – Piękna rzecz, prawda? Teraz go schrup! Szybko!Gwendy robi to bez namysłu i słodycz zalewa jej usta. On ma rację, nigdy nie jadła tak dobrego batonika Hersheya. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek jadła coś tak dobrego. Ten przepyszny smak czuje nie tylko w ustach; czuje go w całej głowie. Rozpływa się na języku, a tymczasem półeczka wsuwa się z powrotem i szczelina się zamyka.
– Dobre? – pyta Farris.
– Mmm.
Tylko na tyle ją stać. Gdyby to był zwykły cukierek, zachowałaby się jak szczur w eksperymencie naukowym, ciągnęła za tę dźwigienkę, dopóki by jej nie złamała albo dopóki dozownik nie przestałby wydawać. Ale nie chce następnej czekoladki. I chyba też nie wstąpi na slushee do baru po drugiej stronie placu zabaw. Wcale nie jest głodna. Jest…
– Jesteś usatysfakcjonowana? – pyta Farris.
– Tak! – To jest to słowo, dokładnie. Jeszcze nigdy nic jej tak nie usatysfakcjonowało, nawet dwukołowy rower, który dostała na dziewiąte urodziny.
– To dobrze. Jutro pewnie będziesz chciała następną i będziesz mogła ją dostać, ponieważ będziesz miała pudełko z guzikami. To twoje pudełko, przynajmniej na razie.
– Ile czekoladowych zwierzątek jest w środku?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, mężczyzna zachęca ją, żeby pociągnęła za dźwignię po drugiej stronie pudełka.
– Czy to daje inne słodycze?
– Spróbuj, to zobaczysz.
Gwendy zagina mały palec wokół dźwigienki i ciągnie. Tym razem, kiedy półeczka wysuwa się ze szczeliny, leży na niej srebrna moneta, taka duża i błyszcząca, że odbity od niej blask poranka razi w oczy. Gwendy bierze ją i półeczka wsuwa się z powrotem. Moneta ciąży jej w dłoni. Jest na niej profil kobiety, która ma na głowie coś w rodzaju tiary. Pod spodem biegną półkolem gwiazdy, a pomiędzy nimi data: 1891. Na górze słowa: E Pluribus Unum.
– To jest dolar Morgana – oznajmia Farris tonem wykładowcy. – Prawie pół uncji czystego srebra. Zaprojektowany przez pana George’a Morgana, który miał zaledwie trzydzieści lat, kiedy na tak zwanym awersie monety wygrawerował podobiznę filadelfijskiej matrony Anny Willess Williams. Na rewersie jest amerykański orzeł.
– Jest piękny. – Gwendy wzdycha, a potem z ogromną niechęcią podaje mu monetę.
Farris krzyżuje ręce na piersi i kręci głową.
– To nie jest moje, Gwendy. Jest twoje. Wszystko, co wychodzi z tego pudełka, jest twoje… czekoladki, monety… ponieważ pudełko jest twoje. Nawiasem mówiąc, obecna wartość numizmatyczna tego dolara Morgana wynosi prawie sześćset dolarów.
– Ja… nie mogę go przyjąć – broni się Gwendy. Własny głos wydaje jej się odległy. Ma wrażenie (jak dwa miesiące wcześniej, kiedy zaczęła biegać po Schodach Samobójców), że zaraz zemdleje. – Nie zrobiłam nic, żeby na niego zasłużyć.
– Ale zrobisz. – Farris wyjmuje z kieszeni czarnej marynarki staroświecki zegarek z dewizką. W oczy Gwendy strzelają następne strzały blasku, tylko tym razem złote, nie srebrne. Mężczyzna otwiera wieczko zegarka i spogląda na tarczę. Potem zatrzaskuje kopertę i wrzuca zegarek z powrotem do kieszeni. – Czas mi się kończy, więc patrz na guziki i słuchaj uważnie. Zgoda?
– T… tak.
– Najpierw schowaj srebrnego dolara do kieszeni. Rozprasza cię.Gwendy wykonuje polecenie. Czuje na udzie ciężki krążek monety.
– Ile jest kontynentów na świecie, Gwendy? Wiesz?
– Siedem – odpowiada. Uczyli się tego w trzeciej czy czwartej klasie.
– Właśnie. Ale ponieważ Antarktyda jest praktycznie pusta, nie jest tutaj przedstawiona… oczywiście oprócz czarnego guzika, ale do tego dojdziemy. – Po kolei lekko stuka w wypukłe powierzchnie guzików połączonych w pary. – Jasnozielony: Azja. Ciemnozielony: Afryka. Pomarańczowy: Europa. Żółty: Australia. Niebieski: Ameryka Północna. Fioletowy: Ameryka Południowa. Nadążasz za mną?
– Tak – odpowiada bez wahania. Zawsze miała dobrą pamięć i przychodzi jej do głowy szalona myśl, że ta przepyszna czekoladka, którą zjadła, dodatkowo wspomaga jej koncentrację. Nie wie, co to wszystko znaczy, ale czy pamięta, który kolor symbolizuje który kontynent? Absolutnie. – A czym jest czerwony?
– Czymkolwiek zechcesz – odpowiada Farris. – A zechcesz na pewno, właściciel pudełka zawsze tego chce. To normalne. Chęć poznawania i chęć działania to podstawowe cechy rasy ludzkiej. Eksploracja, Gwendy! Jednocześnie choroba i lekarstwo!
Ja już nie jestem w Castle Rock, myśli Gwendy. Przeniosłam się do jednego z tych miejsc, o których lubię czytać. Do Narnii, krainy Oz albo do Hobbitonu. To się nie dzieje naprawdę.
– Pamiętaj tylko – ciągnie mężczyzna – że czerwony guzik to jedyny guzik, którego możesz użyć więcej niż raz.
– A czarny?
– To jest wszystko – mówi Farris i wstaje. – Cały ten kram. Wielka szycha, jak powiedziałby twój ojciec.
Ona wytrzeszcza na niego oczy. Jej ojciec rzeczywiście tak mówi.
– Skąd pan wie, że mój oj…
– Przepraszam, że przerywam, to bardzo niegrzeczne, ale naprawdę muszę już iść. Pilnuj tego pudełka. Daje prezenty, ale to niewielka rekompensata za odpowiedzialność. I bądź ostrożna. Jeśli twoi rodzice je znajdą, będą pytać.
– O mój Boże, jeszcze jak – przyznaje Gwendy i parska krótkim, zduszonym chichotem. Czuje się tak, jakby coś ją walnęło w żołądek. – Panie Farris, dlaczego pan mi to daje? Dlaczego właśnie mnie?
– Na tym waszym świecie – odpowiada Farris, spoglądając na nią z góry – są zmagazynowane całe arsenały broni, która może na milion lat zniszczyć wszelkie życie na tej planecie. Mężczyźni i kobiety, którzy za nie odpowiadają, codziennie zadają sobie to samo pytanie. Wypadło na ciebie, bo nie było nikogo lepszego w tym miejscu i czasie. Pilnuj pudełka. Radzę ci, żebyś nikomu go nie pokazywała, nie tylko rodzicom. Bo ludzie są ciekawi: kiedy widzą dźwignię, chcą za nią pociągnąć. A kiedy widzą guzik, chcą go nacisnąć.
– Ale co się stanie, jeśli to zrobią? Co się stanie, jeśli ja to zrobię?
Richard Farris tylko się uśmiecha, kręci głową i rusza w stronę klifu, gdzie stoi tablica z napisem: UWAGA! DZIECIOM PONIŻEJ 10 LAT WSTĘP WZBRONIONY BEZ OPIEKI DOROSŁYCH! Potem się odwraca.
– Hej! Dlaczego nazywają je Schodami Samobójców?
– Bo jakiś mężczyzna z nich skoczył w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku czy coś koło tego – odpowiada Gwendy. Trzyma pudełko z guzikami na kolanach. – Potem, cztery czy pięć lat temu, skoczyła z nich kobieta. Mój tata mówi, że radamiejska chciała je zdjąć, ale wszyscy w radzie to republikanie, a republikanie nienawidzą zmian. W każdym razie tak mówi mój tata. Jeden radny powiedział, że schody są atrakcją turystyczną, bo właściwie są, i że jedno samobójstwo co trzydzieści pięć lat to nie takie straszne. Obiecał, że jeśli to wejdzie w modę, zrobią następne głosowanie.
Pan Farris się uśmiecha.
– Małe miasteczka! Jak ich nie kochać!
– Odpowiedziałam na pana pytanie, teraz niech pan odpowie na moje! Co się stanie, jeśli nacisnę któryś z tych guzików? Co się stanie, jeśli nacisnę na przykład ten, który przedstawia Afrykę?
I jak tylko dotyka kciukiem ciemnozielonego guzika, ogarnia ją chęć – niezbyt silna, ale wyraźna – żeby go nacisnąć i samej sprawdzić.
Uśmiech Farrisa staje się szyderczy. Niezbyt miły, w opinii Gwendy Peterson.
– Po co pytać, skoro już wiesz?
Ponieważ Gwendy nie może znaleźć słów, mężczyzna rusza w dół po schodach. Ona siedzi jeszcze przez chwilę na ławce, potem wstaje, biegnie na zardzewiały żelazny podest i spogląda w dół. Chociaż pan Farris miał za mało czasu, żeby zejść na sam dół – o wiele za mało – zniknął bez śladu. Albo prawie bez śladu. W połowie schodów, jakieś sto pięćdziesiąt żelaznych stopni niżej, leży jego mały, schludny czarny kapelusz, porzucony albo zdmuchnięty przez wiatr.
Gwendy wraca na ławkę i wkłada pudełko z guzikami – swoje pudełko z guzikami – do brezentowego worka. Potem schodzi po schodach; przez cały czas trzyma się poręczy. Kiedy dociera do małego okrągłego kapelusza, waha się, czy go podnieść, w końcu jednak kopniakiem strąca go w bok i patrzy, jak kapelusz, wirując, spada na ziemię i ląduje w chwastach. Kiedy tam wraca później tego samego dnia, kapelusza już nie ma.
Jest dwudziesty drugi sierpnia 1974 roku.

2

Rodzice pracują, więc kiedy Gwendy wraca do małego parterowego domku na Carbine Street, ma go tylko dla siebie. Chowa pudełko z guzikami pod łóżkiem i zostawia je tam na dziesięć minut, zanim sobie uświadamia, że to nie jest dobra kryjówka. Gwendy utrzymuje w pokoju względny porządek, ale to mama odkurza tu co jakiś czas i zmienia pościel co sobotę rano (zapowiada, że kiedy Gwendy skończy trzynaście lat, będzie to robić sama – też mi urodzinowy prezent!). Mama nie powinna znaleźć pudełka, ponieważ mamy chcą wiedzieć wszystko.
Następnie Gwendy zastanawia się nad strychem, ale co będzie, jeśli rodzice wreszcie zdecydują się go wysprzątać i urządzić wyprzedaż podwórkową, zamiast tylko o tym gadać? To samo dotyczy składziku nad garażem. W głowie Gwendy świta myśl (teraz nowatorska, później, w dorosłym życiu, stanie się nużącą prawdą): sekrety to kłopot, może największy kłopot ze wszystkich. Obciążają umysł i zajmują miejsce na świecie.
Potem Gwendy przypomina sobie dąb na tylnym podwórzu, z huśtawką z opony, której już prawie nie używa – dwanaście lat to za dużo na takie dziecinne rozrywki. Pod sękatymi korzeniami drzewa znajduje się płytka jama. Dawniej Gwendy podczas zabawy w chowanego z przyjaciółmi czasami właziła tam i zwijała się w kłębek. Teraz jest na to za duża („Myślę, że dojdziesz do jakiegoś metra siedemdziesiąt siedem, siedemdziesiąt osiem, zanim skończysz rosnąć”, powiedział pan Farris), ale skrytka jest wręcz stworzona dla pudełka, a brezentowy worek uchroni je przed zamoczeniem, gdy spadnie deszcz. Jeśli naprawdę lunie, Gwendy będzie musiała wyjść i je ratować.Chowa tam pudełko, wraca do domu i przypomina sobie srebrnego dolara. Znowu idzie do drzewa i wsuwa monetę do worka z pudełkiem.
Myśli, że kiedy rodzice wrócą do domu, zauważą, że coś dziwnego się z nią stało, że jest jakaś inna, ale oni nic nie widzą. Jak zwykle są pochłonięci własnymi sprawami – tata pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym, mama w przedstawicielstwie Forda jako sekretarka – i oczywiście wypijają kilka drinków. Jak zawsze. Przy obiedzie Gwendy zjada po jednej porcji wszystkiego i opróżnia talerz, ale odmawia kawałka ciasta czekoladowego, które ojciec przyniósł z cukierni obok swojej pracy.
– O mój Boże, chora jesteś? – pyta ojciec.
Gwendy się uśmiecha.
– Chyba tak.
Jest pewna, że nie zaśnie do późna, bo będzie rozmyślać o spotkaniu z panem Farrisem i pudełku z guzikami ukrytym pod dębem na podwórzu, ale się myli. Przepowiada sobie: „Jasnozielony to Azja, ciemnozielony to Afryka, żółty to Australia…” i wtedy zasypia, i śpi aż do rana, kiedy przychodzi pora na dużą miskę płatków z owocami, a potem kolejną wspinaczkę na Schody Samobójców.
Wraca z palącymi mięśniami i burczącym żołądkiem, wydobywa spod drzewa brezentową torbę, wyjmuje pudełko i małym palcem pociąga dźwignię po lewej stronie, obok czerwonego guzika („Czymkolwiek zechcesz”, powiedział pan Farris, kiedy o niego zapytała). Szczelina się otwiera i wysuwa się półeczka. Na niej leży żółw z czekolady, mały, lecz idealny, skorupa to istny cud grawerowanych płytek. Gwendy wrzuca żółwia do ust. Rozkwita słodycz. Głód znika, chociaż kiedy przychodzi pora lunchu, Gwendy zjada całą kanapkę z kiełbasą i serem, którą jej zostawiła matka, plus trochę sałatki z francuskim dressingiem, i wypija dużą szklankę mleka. Spogląda na resztki ciasta w plastikowym pojemniku. Ciasto wygląda dobrze, ale to tylko intelektualna ocena. Gwendy czułaby to samo, patrząc na fajną dwustronicową rozkładówkę w komiksie Dr Strange, ale nie chciałaby jej zjeść, i tak samo nie chce zjeść ciasta.
Po południu jeździ na rowerze ze swoją przyjaciółką Olive, a potem siedzą w pokoju Olive, słuchając płyt i rozmawiając o nadchodzącym roku szkolnym. Perspektywa gimnazjum napełnia je strachem i podnieceniem.
W domu, przed powrotem rodziców, Gwendy znowu wyjmuje z kryjówki pudełko z guzikami i pociąga za dźwignię, którą ochrzciła Dźwignią Pieniędzy. Nic się nie dzieje; szczelina nawet się nie otwiera. No i dobrze. Gwendy nie jest chciwa, może dlatego, że jako jedynaczka nie musiała z nikim rywalizować. Kiedy skończą się czekoladki, będzie jej ich brakowało o wiele bardziej niż srebrnych dolarów. Ma nadzieję, że szybko się nie skończą, ale kiedy to się stanie, w porządku. C’est la vie, jak lubi mawiać jej tata. Albo merde se, co znaczy „no i gówno”.
Zanim odłoży pudełko na miejsce, spogląda na guziki i wymienia kontynenty, które reprezentują. Dotyka ich po kolei. Przyciągają ją; podoba jej się, jak każde dotknięcie wydaje się ją napełniać innym kolorem. Ale czarny guzik omija. Czarny jest straszny. No… wszystkie są trochę straszne, lecz czarny jest jak wielka czarna brodawka, oszpecająca i może rakotwórcza.
W sobotę Petersonowie ładują się do kombi subaru i jadą odwiedzić siostrę taty w Yarmouth. Gwendy zwykle lubi te wizyty, bo bliźniaczki cioci Dottie i wujka Jima są prawie dokładnie w jej wieku i cała trójka zawsze dobrze się bawi. W sobotnie wieczory zazwyczaj chodzą do kina (tym razem na podwójny seans w kinie samochodowym Pride’s Corner, Piorun i Lekka Stopa plus 60 sekund) i dziewczynki leżą na ziemi w śpiworach i gadają, kiedy film je znudzi.
Tym razem Gwendy też się dobrze bawi, ciągle jednak wraca myślą do pudełka z guzikami. A jeśli ktoś je znajdzie i ukradnie? Wie, że to mało prawdopodobne – włamywacz trzymałby się domu, a nie szukał pod drzewami na podwórzu – jednak ta myśl nie daje jej spokoju. Częściowo to instynkt posiadania: pudełko należy do niej. Częściowo chętka na małe czekoladowe przysmaki. Głównie jednak chodzi o guziki. Złodziej je zobaczy, zaciekawi się, do czego służą, i naciśnie. Co się wtedy stanie? Zwłaszcza jeśli naciśnie czarny guzik? Zaczęła już go nazywać w myślach Guzikiem Raka.
Kiedy matka mówi, że chce wyjechać wcześnie w niedzielę (ma się odbyć spotkanie kółka parafialnego, a pani Peterson jest w tym roku skarbnikiem), Gwendy czuje ulgę. Po powrocie do domu przebiera się w stare dżinsy i wychodzi na tylne podwórze. Przez chwilę huśta się na oponie, potem udaje, że coś jej upadło, i klęka na jedno kolano, niby że tego szuka. W rzeczywistości szuka brezentowego worka. Worek jest na miejscu… ale to nie wystarcza. Gwendy ukradkiem sięga pomiędzy dwa poskręcane korzenie i wymacuje pudełko. Jeden z guzików znajduje się dokładnie pod jej dwoma pierwszymi palcami – czuje jego wypukły kształt – i Gwendy szybko cofa rękę, jakby dotknęła rozpalonego palnika w kuchence. Mimo to czuje ulgę. Przynajmniej dopóki nie pada na nią cień.
– Chcesz, żebym cię pohuśtał, skarbie? – pyta jej tata.
– Nie – odpowiada Gwendy, podnosi się i otrzepuje kolana. – Jestem już na to za duża. Chyba wejdę do domu i pooglądam telewizję.
Ojciec ją obejmuje, poprawia jej okulary na nosie i przeczesuje palcami jej jasne włosy, uwalniając kilka kosmyków.
– Robisz się taka wysoka – mówi. – Ale zawsze będziesz moją małą córeczką. Prawda, Gwennie?
– Jasne, tatusiu – rzuca Gwendy i wraca do domu.
Zanim włączy telewizor, wygląda na podwórze przez okno nad kuchennym zlewem (już nie musi w tym celu stawać na palcach). Patrzy, jak ojciec popycha oponę-huśtawkę. Czeka, by mieć pewność, że tata nie uklęknie, może zaciekawiony, czego tam szukała. Albo na co patrzyła. Kiedy ojciec odwraca się i idzie do garażu, Gwendy wchodzi do salonu, włącza Soul Train i tańczy razem z Marvinem Gaye’em.

3

W poniedziałek, kiedy Gwendy wraca z biegu po Schodach Samobójców, dźwigienka obok czerwonego guzika wydaje małego czekoladowego kotka. Pociąga za drugą dźwignię, nie spodziewając się właściwie niczego, ale szczelina się otwiera, półeczka się wysuwa i leży na niej następny srebrny dolar z 1891 roku, bez jednej rysy czy zadrapania po obu stronach, w stanie menniczym (później pozna to określenie). Chucha na monetę, aż mgiełka pokrywa rysy twarzy Anny Willess Williams, potem pociera dawno zmarłą filadelfijską matronę o koszulkę, żeby znowu błyszczała. Teraz ma dwa srebrne dolary i jeśli pan Farris prawidłowo ocenił ich wartość, wystarczą na niemal roczne czesne na Uniwersytecie Stanu Maine. Dobrze, że studia zaczynają się dopiero za parę lat, bo jak dwunastoletnie dziecko mogłoby sprzedać takie cenne monety? Strach pomyśleć, ile by wywołały pytań!
Strach pomyśleć, ile pytań wywołałoby pudełko!
Gwendy ponownie dotyka guzików, jednego po drugim, omija ten okropny czarny, ale tym razem zatrzymuje się przy czerwonym, obwodzi go czubkiem palca w kółko i w kółko, ogarnięta przygnębieniem przedziwnie połączonym ze zmysłową przyjemnością. W końcu wsuwa pudełko z powrotem do worka, chowa je i pedałuje na rowerze do domu Olive. Pod czujnym okiem mamy przyjaciółki pieką rożki z truskawkami, potem idą na górę i znowu puszczają płyty. Drzwi się otwierają i wchodzi mama Olive, ale nie żeby kazać im przyciszyć, jak się spodziewały dziewczynki. Nie, ona też chce tańczyć. Ale zabawa! Wszystkie trzy tańczą i śmieją się jak szalone, i kiedy Gwendy wraca do domu, zjada obfity posiłek. Ale bez dokładki.

4

Gimnazjum w Castle Rock okazuje się w porządku. Gwendy ponownie odnajduje stare przyjaźnie i nawiązuje nowe. Zauważa, że niektórzy chłopcy gapią się na nią, co jej nie przeszkadza, bo żaden z nich nie jest Frankiem Stone’em i żaden nie przezywa jej Goodyear. Dzięki Schodom Samobójców to przezwisko odeszło w niepamięć. Na urodziny w październiku dostaje plakat Robby’ego Bensona, mały telewizor do swojego pokoju (Boże, co za radość!) i lekcje zmieniania pościeli we własnym łóżku (niezbyt radosne, ale nie takie złe). Wstępuje do drużyny piłkarskiej i do dziewczęcej drużyny lekkoatletycznej, gdzie szybko się wyróżnia jako najlepsza.
Czekoladowe przysmaki nadal się pojawiają, nie ma dwóch takich samych, szczegóły zawsze zachwycające. Co tydzień albo dwa jest też srebrny dolar, zawsze z 1891 roku. Palce Gwendy coraz dłużej i dłużej zatrzymują się na czerwonym guziku i czasami słyszy własny szept: „Cokolwiek zechcesz, cokolwiek zechcesz”.
Panna Chiles, nauczycielka historii w siódmej klasie, jest młoda, ładna i stara się, żeby jej lekcje były możliwie najbardziej interesujące. Niekiedy jej wysiłki spełzają na niczym, ale co jakiś czas odnosi wspaniały sukces. Tuż przed feriami Bożego Narodzenia ogłasza, że pierwsza lekcja w nowym roku będzie Dniem Ciekawości. Każdy uczeń ma wynaleźć jeden fakt historyczny, który go zastanawia, a ona spróbuje zaspokoić ich ciekawość. Jeśli nie zdoła, skieruje pytanie do klasy, żeby je poddać pod dyskusję.– Tylko żadnych pytań o życie seksualne prezydentów – ostrzega, na co chłopcy ryczą ze śmiechu, a dziewczęta chichoczą histerycznie.
Kiedy nadchodzi ten dzień, pytania obejmują szeroki zakres. Frankie Stone chce wiedzieć, czy Aztekowie naprawdę zjadali ludzkie serca, a Billy Day chce wiedzieć, kto wyrzeźbił posągi na Wyspie Wielkanocnej, ale większość pytań w Dniu Ciekawości w styczniu 1975 roku to „Co by było, gdyby…”. Co by było, gdyby Południe wygrało wojnę secesyjną? Co by było, gdyby Jerzy Waszyngton umarł na przykład z głodu albo z zimna w Valley Forge? Co by było, gdyby Hitler utonął w wannie jako niemowlę?
Gwendy jest przygotowana, kiedy przychodzi jej kolej, trochę się jednak denerwuje.
– Właściwie nie wiem, czy to pasuje do pracy domowej – mówi – ale myślę, że może mieć przynajmniej historyczne… ee…
– Historyczne konsekwencje? – podpowiada panna Chiles.
– Tak! Właśnie!
– Świetnie. Zaprezentuj nam.
– Co by było, gdyby się miało guzik, specjalny magiczny guzik, i gdyby się go nacisnęło, można by było kogoś zabić albo po prostu sprawić, żeby zniknął, albo wysadzić w powietrze każde miejsce, jakie się zechce? Jakiej osoby chcielibyście się pozbyć albo jakie miejsce wysadzić w powietrze?
Zapada pełna szacunku cisza, kiedy klasa rozważa tę cudownie krwiożerczą koncepcję, ale panna Chiles pochmurnieje.
– Z zasady – mówi – usuwanie ludzi ze świata, czy to poprzez morderstwo, czy w inny sposób, to bardzo zły pomysł. Podobnie jak wysadzanie w powietrze jakiegokolwiek miejsca.
– A co z Hiroszimą i Nagasaki? – pyta Nancy Riordan. – Czy pani mówi, że wysadzenie ich w powietrze było złe?
Panna Chiles wydaje się zbita z tropu.
– Nie, nie całkiem, ale pomyślcie o wszystkich niewinnych cywilach, którzy zginęli, kiedy zbombardowaliśmy te miasta. Kobiety i dzieci. Niemowlęta. A później promieniowanie! Zabiło jeszcze więcej ludzi.
– Kapuję – odzywa się Joey Lawrence. – Ale mój dziadek walczył z Japońcami na wojnie, był na Guadalcanal i na Tarawie, i opowiadał, że zginęło wielu jego towarzyszy. Mówił, że to cud, że sam przeżył. Dziadek mówi, że zrzucenie tych bomb uchroniło nas przed koniecznością inwazji na Japonię i że mogliśmy stracić milion ludzi, gdybyśmy musieli to zrobić.
Pomysł zabicia kogoś (czy sprawienia, żeby zniknął) poniekąd został zarzucony, ale Gwendy to nie przeszkadza. Słucha z napięciem.
– To bardzo dobry argument – przyznaje panna Chiles. – Co o tym myślicie? Czy zniszczylibyście jakieś miejsce, gdybyście mogli, pomimo ofiar wśród cywilów? A jeśli tak, jakie miejsce i dlaczego?
Rozmawiają o tym przez resztę lekcji. Hanoi, mówi Henry Dussault. Załatwić tego Ho Szi Mina i raz na zawsze zakończyć tę głupią wojnę w Wietnamie. Wielu się z nim zgadza. Ginny Brooks uważa, że świetnie byłoby skasować Rosję. Mindy Ellerton jest za wymazaniem Chin, bo jej tato mówi, że Chińczycy chcą zacząć wojnę nuklearną, bo jest ich tak dużo. Frankie Stone proponuje, żeby zlikwidować amerykańskie getta, gdzie „ci czarni robią prochy i zabijają gliniarzy”.
Po szkole, kiedy Gwendy wyjmuje rower ze stojaka, panna Chiles podchodzi do niej z uśmiechem.
– Chciałam tylko ci podziękować za twoje pytanie – mówi. – Na początku trochę mnie zaszokowało, ale okazało się, że to była jedna z najlepszych lekcji w tym roku. Chyba wszyscy w tym uczestniczyli oprócz ciebie, co jest dziwne, skoro to ty postawiłaś to pytanie. Czy jest jakieś miejsce, które chciałabyś wysadzić w powietrze, gdybyś miała taką moc? Albo ktoś, kogo chciałabyś… ee… się pozbyć?
Gwendy uśmiecha się w odpowiedzi.
– Nie wiem – odpowiada. – Dlatego zadałam to pytanie.
– Dobrze, że naprawdę nie ma takiego guzika – mówi panna Chiles.
– Ależ jest – zaprzecza Gwendy. – Nixon ma taki guzik. Breżniew też. I kilku innych ludzi.
Udzieliwszy pannie Chiles tej lekcji – nie historii, ale aktualnych wydarzeń – odjeżdża na rowerze, który szybko staje się dla niej za mały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz