(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #28 Fragment "Plutonia. Powieść fantastyczno-naukowa" - Władimir Obruczew

1.
NIEOCZEKIWANA
PROPOZYCJA

Profesor Kasztanow, geolog, znany ze swych podróży na Nową Ziemię i Szpicbergen oraz ze swych badań okolic polarnego Uralu, wrócił właśnie ze swej pracowni. Skończył się semestr jesienny, ukończono wykłady i egzaminy, więc profesor snuł przyjemne marzenia o trzytygodniowych fenach zimowych. Nie znaczyło to jednak, że myślał o wypoczynku. Stosunkowo niestary jeszcze, profesor był w pełni sił i zdrowia, miał więc zamiar odpocząć dwa lub trzy dni, a następnie ze świeżym umysłem wziąć się do napisania artykułu naukowego na temat geologicznego pokrewieństwa, jakie zachodzi pomiędzy Uralem a Nową Ziemią.

Zasiadł więc przy biurku w oczekiwaniu obiadu i przejrzał pocztę: przerzucił kilka broszur naukowych, przysłanych mu przez autorów, przebiegł wzrokiem katalog nowości naukowych pewnego niemieckiego wydawnictwa. Lecz oto uwagę jego zwrócił list w dużej żółtawej kopercie. Adres na niej napisany był drobnym, lecz wyraźnym charakterem pisma.
Profesor znał dobrze charakter pisma swych stałych korespondentów, więc ten list od nie znanego mu człowieka wzbudził jego zainteresowanie.

Kasztanow otworzył kopertę i ze zdumieniem przeczytał: 

Munku-Sardyk 1/XII1913 Wielce Szanowny Piotrze Iwanowiczu!
Znając Pańskie doświadczenie w dziedzinie badań arktycznych oraz zainteresowanie Pańskie dla geologii obszarów arktycznych, proponują Panu wzięcie udziału w dużej wyprawie, którą już zorganizowałem i którą wysyłam z nadejściem wiosny na okres jednego lub dwu lat celem poznania nie zbadanych dotychczas obszarów Oceanu Lodowatego. Jeżeli Pan w zasadzie zgadza się na moją propozycją, proszą o odwiedzenie mnie celem przeprowadzenia osobistych rozmów w dniu 2 stycznia 1914 roku, w południe, w Moskwie, w hotelu „Metropol“, gdzie tego dnia i o tej godzinie zbiorą się u mnie pozostali ewentualni uczestnicy tej wyprawy. W wypadku odmowy uprzejmie proszą o zawiadomienie mnie pod tym samym adresem.
Wszelkie wydatki związane z Pańskim ewentualnym przyjazdem będą Panu zwrócone.
Z całkowitym oddaniem i szacunkiem
Mikołaj Truchanow

----------

Profesor odłożył list i zamyślił się.
„Truchanow? Nazwisko to nie jest mi obce, lecz kiedy i w jakich okolicznościach je poznałem? Mam wrażenie, że ma ono coś wspólnego z zagadnieniami geofizyki czy astronoma.
Trzeba będzie to sprawdzić. Wszystko to jest bardzo ciekawe.
Truchanow mieszka gdzieś na granicy Mongolii, a organizuje wyprawę na Ocean Lodowaty."
Kasztanow sięgnął po słuchawkę telefoniczną i połączył się ze swym kolegą, profesorem astronomii, który udzielił mu następujących informacji:
Po ukończeniu uniwersytetu Truchanow specjalizował się w geofizyce i astronomii. Zbudował ostatnio obserwatorium astronomiczne na szczycie góry Munku-Sardyk w paśmie Gór Sajańskich, na granicy Mongolii.
Długie zimy Syberii Wschodniej obfitują w jasne, bezchmurne dni i noce. Toteż Truchanow miał zamiar wyzyskać przejrzystość i czystość powietrza w tym okresie dla swych badań naukowych. Lecz co to ma wspólnego ze strefą polarną?
Wiadomo przecież, że atmosfera nad Oceanem Lodowatym w każdym razie mniej sprzyja obserwacjom astronomicznym niż atmosfera nad górą Munku-Sardyk.
W tej sprawie astronom nie mógł udzielić żadnych informacji, toteż Kasztanowowi nie pozostawało nic innego, jak czekać na odpowiedź do 2 stycznia. Postanowił więc skorzystać z zaproszenia i pojechać do Moskwy.

2.
KONFERENCJA
W MOSKWIE

W południe 2 stycznia 1914 roku profesor Kasztanow zajechał samochodem przed hotel „Metropol" i zapukał do drzwi numeru 133, który mu wskazał portier hotelowy. Drzwi się otworzyły i profesor znalazł się w obszernym, jasnym pokoju, gdzie było już kilka osób.
Jeden z obecnych powstał, by powitać Kasztanowa, i wyciągnąwszy do niego dłoń powiedział: — Jest pan punktualny jak zegarek, mimo że dzisiejsza pogoda przypomina zupełnie zamieć syberyjską. Jest to dobry omen dla naszej wyprawy. Bardzo się cieszę, że pan przybył i że mam zaszczyt gościć pana u siebie. Jestem Truchanow. Pozwoli pan, że zaznajomię go z obecnymi tu kolegami.
Zebrani po kolei witali się z nowoprzybyłym, wymawiając swoje nazwiska:
— Docent Siemion Siemionowicz Papoczkin, zoolog.
— Iwan Andriejewicz Borowoj, meteorolog Głównego Obserwatorium Fizycznego.
— Michaił Ignatiewicz Gromeko, lekarz i botanik.
Pośrodku pokoju na okrągłym stole rozłożona była olbrzymia mapa Arktyki, upstrzona różnokolorowymi liniami szlaków wypraw dokonanych w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Na północ od półwyspu Tajmyr zaznaczone już były zarysy lądu odkrytego przez Wilkickiego dopiero latem 1913 roku (obecnie Ziemia Północna).
Gdy wszyscy usiedli wokół stołu, Truchanow rozpoczął swoje przemówienie.
— Jak widzicie na tej mapie, pięć szóstych obszaru Arktyki między Syberią, północną Europą, Grenlandią i Ameryką Północną pocięte jest szlakami licznych wypraw. Zdumiewające odkrycie dokonane niedawno przez Wilkickiego dowiodło jednak, że w tej dziedzinie nauka ma jeszcze wiele do zrobienia. Należy jedynie, opierając się na doświadczeniach poprze dnich badaczy, skierować celowo swe wysiłki. Prace sławnych wypraw XVII i XVIII wieku, osiągnięcia Proncziszczewa, Łaptiewa, Dieżniewa, Beringa oraz badania Wrangla i Middendorfa w pierwszej połowie XIX wieku na skrajnej północy Syberii są kontynuowane przez wyprawy Siedowa, Brusiłowa i Rusanowa, którzy prowadzą obecnie prace badawcze na Morzu Karskim i Morzu Barentsa. Na tym obszarze znajduje się w tej chwili Wilkicki, który będzie oczywiście kontynuować tu swe poprzednie badania. Nie zamierzam z nimi konkurować.
— Moje plany — ciągnął po krótkiej przerwie Truchanow — dotyczą innych okolic Arktyki. Zwracam uwagę panów na dużą białą plamę na północ od Półwyspu Czukczów i Alaski.
Obszarów tych nie przecina na mapie ani jedna barwna linia.
Nieszczęsna „Jeannette", skuta przez lody, przedryfowałą na południe od tej plamy. Ostatnie zaś wyprawy Sverdrupa i Amundsena prowadziły badania bardziej na wschód, pośród wysp Archipelagu Północno - Amerykańskiego.
Otóż w granicach tej białej plamy powinien znajdować się nieznany ląd lub wielka wyspa, zaledwie o połowę mniejsza od Grenlandii. Możliwe nawet, że znajduje się tam cały archipelag. Proszę spojrzeć na mapę. Na wschodnim krańcu tej białej plamy nakreślony jest domniemany ląd, który z daleka oglądał Crocker, na południowym zaś krańcu — Ziemia Keenan.
Nansen sądził, że w tej części Oceanu Lodowatego nie ma żadnego większego lądu. Odwrotnie zaś, Peary jest przekonany, że widział z Przylądka Tomasza Hobbarta kraniec wielkiego lądu, leżącego w kierunku północno-zachodnim.
Harris, członek amerykańskiej nadbrzeżnej ekipy topograficznej, przekonany jest o istnieniu takiego lądu na podstawie badań przypływów i odpływów na północnych wybrzeżach Alaski. Jego zdaniem cały przebieg tych wahań poziomu morskiego w Morzu Beauforta dowodzi, że idą one nie z Oceanu Spokojnego przez wąską i płytką Cieśninę Beringa, lecz z Oceanu Atlantyckiego, przez głębokie przejście między Norwegią a Grenlandią, a następnie, między przypuszczalnym lądem a brzegami Alaski i Syberii, wahania te stopniowo słabną. Gdyby nie było tego przypuszczalnego lądu, fala przypływu szłaby z Morza Grenlandzkiego przez biegun północny wprost ku brzegom Alaski i Półwyspu Czukczów, nie opóźniając się i nie ulegając osłabieniu.
Istnienie tego lądu znajduje potwierdzenie jeszcze i w tym fakcie, że w Morzu Beauforta, które na zachodzie jest otwarte, wiatry zachodnie wzmagają falę przypływową, wiatry zaś wschodnie osłabiają ją i różnica między najwyższą a najniższą wysokością fal dochodzi do 2 metrów. Takie zjawisko możliwe jest tylko w wąskim przesmyku między lądami.
Od wysp Archipelagu Północno-Amerykańskiego ten hipotetyczny ląd oddziela tylko wąska cieśnina. Gdybyśmy założyli, że cieśnina ta jest szeroka — to fala przypływu Oceanu Atlantyckiego mogłaby dojść do brzegów Wyspy Banksa i spotkałaby się tu z falą przypływu, która okrążyła ten hipotetyczny ląd od zachodu i południa. W wyniku tego spotkania obie fale powinny by były znieść się nawzajem. Ale obserwacje Mac Clure’a, poczynione na zachodnim wybrzeżu Wyspy Banksa, dowiodły, że panuje tu jednak jeszcze fala przypływu idąca od zachodu, z Morza Beauforta.
Więc — zakończył swój referat Truchanow — istnienie dużego lądu lub też zagęszczonej grupy dużych wysp w tej części Arktyki można uznać prawie za pewne i pozostaje tylko odkryć je i ogłosić za należące do Rosji. Doszły mnie wiadomości, że rząd kanadyjski organizuje wyprawę, której zadaniem będzie przedostanie się w ciągu najbliższego lata do tej białej plamy od wschodu. Nie można więc dłużej zwlekać — musimy przedostać się na ten sam teren z południa i południowego zachodu, od strony Cieśniny Beringa, w przeciwnym bowiem przypadku ostatnia nie zbadana jeszcze część Arktyki zostanie całkowicie zbadana i opanowana przez Anglików.
Taki jest powód, dla którego postanowiłem zorganizować i wysłać tam wyprawę, panów zaś zapraszam do współudziału.
A teraz pozwolę sobie zapoznać panów z najbliższymi planami.
Od jesieni znajduje się już w budowie okręt typu „Frama", lecz z licznymi udoskonaleniami opartymi na doświadczeniach ostatnich wypraw arktycznych. W ciągu najbliższych dni będzie on spuszczony na wodę, a kapitan uda się do stoczni, aby pokierować osobiście jego ostatecznym wyposażeniem.
W myśl kontraktu statek ma być całkowicie gotowy do żeglugi przy końcu kwietnia, a 1 maja zawinie do Władywostoku, aby zabrać na pokład uczestników wyprawy. Podniesiemy kotwicę w pierwszych dniach maja, korując się wprost na Kamczatkę, gdzie w Pietropawłowsku załadujemy partię psów pociągowych oraz zaangażujemy jednego lub dwu Kamczadałów, doświadczonych w kierowaniu psimi zaprzęgami. Gdyby nam się to nie udało na Kamczatce, zabierzemy psy z Półwyspu Czukczów nad Cieśniną Beringa, gdzie trzeba będzie przybić do brzegu, aby zaopatrzyć się w suszone ryby, czyli tzw. jukołę, dla psów i ubiory polarne dla ludzi.
Gdy miniemy Cieśninę Beringa, skierujemy się nie ku północnemu zachodowi, jak „Jeannette“, lecz ku północnemu wschodowi, wprost ku poszukiwanemu lądowi. Oczywiście, napotkamy tam niebawem lody i będziemy musieli przedzierać się przez nie w miarę możności jak najdalej. Możliwe, że statek nie będzie mógł dobrnąć do samych brzegów lądu i wysadzimy na lód ekipę wyposażoną w sanie, która będzie usiłowała przedostać się jak najdalej na północ. Wyprawa ta zaopatrzona będzie w zapasy na rok, na wypadek, gdyby miała tam zazimować, tj. jeżeli nie zdoła wrócić jesienią z powrotem lub też jeżeli statek, który będzie żeglować wzdłuż południowego krańca lądu, nie zdoła z powodu zwartej kry lodowej zabrać na pokład wyprawy przed nastaniem nocy polarnej. Na krańcu lądu statek pozostawi w punktach znajdujących się w pewnej od siebie odległości składy żywności, aby wyprawa saniami mogła uzupełniać swe zapasy wprzypadku, gdyby z powodu jakiejś katastrofy musiała pozostać na jeszcze jeden rok. Jeżeli jednak do końca przyszłego lata statek nie wróci do jakiegokolwiek portu posiadającego łączność telegraficzną z Europą, to wiosną następnego roku wysłana zostanie wyprawa ratunkowa w celu odszukania statku i zabrania z lądu ekipy, która wyruszyła saniami.
Widzicie zatem, panowie — zakończył Truchanow — że choć celem wyprawy nie jest osiągnięcie bieguna północnego od jakiejś nowej strony, lecz jedynie zbadanie hipotetycznego lądu leżącego na północ od Cieśniny Beringa, to ostatnie zadanie jest również dość trudne. W najlepszym przypadku wrócimy do ojczyzny późną jesienią tego jeszcze roku, nie ujrzawszy poszukiwanego lądu, bądź też, co jest bardziej prawdopodobne, trzeba będzie przezimować wśród lodów na statku lub na lądzie i wrócić do domu po dwu latach. W najgorszym zaś przypadku możemy wszyscy zginąć. Powinniśmy więc wziąć to pod uwagę i odpowiednio załatwić przed wyjazdem wszy stkie nasze sprawy osobiste.
Po krótkiej chwili milczenia, w czasie której każdy ze słuchaczy miał możność ustosunkowania się do całej sprawy, Truchanow dodał:
— Gdyby któryś z panów obecnie, po wyjaśnieniu planu wyprawy, uważał swój udział w niej za niemożliwy, prosiłbym go o zachowanie dyskrecji w tej sprawie do początku maja, aby nie mogli nas wyprzedzić cudzoziemcy.
— Jeżeli się nie mylę — zauważył Kasztanow — to pan, mówiąc o wyprawie saniami, wyraził się w ten sposób: „wysadzimy ją na brzeg lub na lód“. Czyż nie zamierza pan osobiście wziąć udziału w badaniach nieznanego lądu?
— Niestety, nie. Odbędę wraz z wami podróż na statku i na nim pozostanę, gdyż prawie nie mogę chodzić. Zamiast jednej nogi do kolana mam protezę; złamałem tę nogę bardzo nieszczęśliwie w czasie jednej z wędrówek po dzikich Górach Sajańskich. Stałem się inwalidą, zdolnym jedynie do siedzącego trybu życia.
— Któż więc weźmie udział w wyprawie saniami?
— Wszyscy tu obecni, prócz mnie i kapitana, a poza tym jeden lub dwaj Kamczadałowie lub Czukcze, a więc razem pięciu, sześciu ludzi. Panowie będą prowadzić badania wszystkich trzech dziedzin przyrody, a meteorolog, poza badaniami zjawisk atmosferycznych, bierze jeszcze na siebie określanie szerokości i długości geograficznych. Czyż nie tak, Iwanie Andriejewiczu?
— Tak, tak, zgadza się, mam w tych sprawach duże doświadczenie — odpowiedział Borowoj.
Truchanow kontynuował:
— Nie nalegam wcale na to, abyście panowie natychmiast zdecydowali o swym udziale w wyprawie. Niech każdy rozważy moją propozycję spokojnie, w samotności.
— Kiedy trzeba udzielić ostatecznej odpowiedzi? — spytał Papoczkin.
— Za tydzień o tej samej porze. Nie mogę, niestety, dać panom dłuższego terminu do zastanowienia się, gdyż w razie odmowy któregoś z nich, będę musiał szukać innego odpowiedniego specjalisty,
a przecież w końcu stycznia muszę już wracać na Syberię, aby zająć się sprawami mego obserwatorium, które opuszczę na dość długo.
Po tygodniu, o tej samej co uprzednio godzinie, w pokoju zajętym w hotelu przez Truchanowa zebrały się te same osoby, prócz kapitana, który wyjechał, aby przyjąć statek. Żaden z uczonych nie odmówił swego udziału w wyprawie, która mimo że zapowiadała wiele niebezpieczeństw i trudów, była dla nich zbyt ponętna.
Wielce zadowolony Truchanow orzekł, że ta jednomyślność i to zdecydowanie uczestników wyprawy z góry rokuje powodzenie całemu przedsięwzięciu. Plan powtórnie poddano analizie, a każdy z uczestników zgłaszał wnioski z dziedziny swej specjalności, dotyczące niezbędnego wyposażenia zarówno naukowego, jak też i osobistego.
Następnego dnia wszyscy rozjechali się w różne strony, aby przygotować się do wyprawy i załatwić sprawy osobiste.

3.
W DALEKĄ
DROGĘ

Profesor Kasztanow, zoolog Papoczkin, meteorolog Borowoj i lekarz Gromeko, którzy przybyli do Moskwy z różnych stron Rosji, wyjechali 20 kwietnia tym samym syberyjskim ekspresem. Po dziesięciu dniach pociąg przywiózł ich na dworzec we Władywostoku.
W umówionym z góry hotelu spotkali nasi podróżni Truchanowa, który przybył tu już przed tygodniem w celu poczynienia różnych zakupów i dla odbioru zamówionego uprzednio ekwipunku.
Następnego dnia, 1 maja, cała piątka wyszła na spotkanie przybywającego do portu statku „Gwiazda Polarna“. Z mostku nawigacyjnego uśmiechał się do nich znany już im kapitan.
W ciągu trzech dni ładowano węgiel, smary, zapasy żywności, różne przedmioty wyposażenia naukowego oraz bagaż osobisty członków wyprawy, którzy na trzeci dzień przenieśli się również na statek.
Rankiem 4 maja wszystko było gotowe do odjazdu, załatwiono bowiem wszystkie formalności celne.
„Gwiazda Polarna" prując fale Złotego Rogu ominęła w południe Ośle Uszy i po opłynięciu Wyspy Rosyjskiej skierowała się na wschód.
Wszyscy uczestnicy wyprawy, stojąc na mostku nawigacyjnym, żegnali wzrokiem oddalające się miasto, położone amfiteatralnie na
zboczach wzgórz, za zieloną zatoką. Każdy z nich mimo woli zadawał sobie pytanie:
„Czy zobaczę jeszcze kiedy te wybrzeża i ojczyznę?"
Wszyscy nieco posmutnieli. Lecz chłodny wiatr i lekkie kołysanie statku, które rozpoczęło się tuż po wyjściu z zatoki, szybko rozwiały lądowe wspomnienia.
Rozległ się dźwięk gongu wzywający na śniadanie. Podróżnicy, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na ciemne pasmo ojczystego wybrzeża, zeszli do mesy.
Po śniadaniu wszyscy znów wyszli na pokład, aby spojrzeć jeszcze na ciemny masyw Wyspy Askolda, ostatni aż do Kamczatki skrawek ziemi ojczystej.
Ominąwszy wyspę „Gwiazda Polarna" skierowała się ku wschodowi; wiatr ucichł i statek spokojnie pruł błękitne fale Morza Japońskiego, które ciągnęło się do widnokręgu w kierunku południowym i wschodnim. Tylko na północy, w odległości około piętnastu czy dwudziestu kilometrów, widoczna była jeszcze ciemna linia wybrzeża ussuryjskiego. O zachodzie słońca, za Przylądkiem Poworotnyj — i ta linia szybko zniknęła z pola widzenia.
Statek ostro zmienił kurs na północno-wschodni.
— Do jakiego właściwie zdążamy portu?
— Do żadnego, chyba że będziemy zmuszeni do tego przez silny sztorm. Barometr jednak stoi wysoko i nie przewidujemy sztormu aż do Wysp Kurylskich.
— No, a tam?
— O, tam zimne Morze Ochockie nie poskąpi nam przykrości. Ten bardzo przykry zakątek Oceanu Spokojnego zawsze daje się we znaki statkom podążającym w kierunku Kamczatki. Nagle sztormy, mgły, deszcz lub śnieg są tam stałymi zjawiskami, zwłaszcza na wiosnę i na jesieni. Będzie to dla nas dobrą zaprawą do życia w warunkach polarnych.
Morze było na razie spokojne. Wszyscy tej nocy świetnie się wyspali i odpoczęli po krzątaninie i kłopotach przygotowań do wyjazdu. Ale już następnego dnia prognoza pogody Truchanowa sprawdziła się. Barometr gwałtownie spadł, zerwał się przenikliwy Nord-West (wiatr północno-zachodni), niebo zasłoniły szare chmury, zaczął padać drobny deszcz jesienny. Na szerokości Przylądka Cierpliwości „Gwiazda Polarna" zmieniła kurs prawie na wschód i wpłynęła na otwarte Morze Ochockie, oddalając się tym samym od wyspy Sachalin.
Rozpoczęło się silne boczne kołysanie statku i podróżnicy spędzili bardzo niespokojną noc.
Następnego dnia stan pogody nie uległ poprawie. Deszcz następował kolejno po śniegu. Ciemne bałwany o białych grzbietach rytmicznie uderzały w prawą burtę, opryskując cały pokład.
Podróżnicy siedzieli w mesie, skracając sobie czas gawędami. Papoczkin i Borowoj, którzy źle znosili kołysanie statku, nie zjawili się ani przy śniadaniu, ani przy obiedzie. Kapitan opuszczał swój posterunek na mostku nawigacyjnym tylko na bardzo krótko. Na szczęście sztorm nie był zbyt silny, a przez noc nawet nieco osłabł.
Rankiem wyłoniła się przed statkiem ciemna masa największej w północnej części Wysp Kurylskich — wyspy Paramuszir, z prawej zaś strony widać było mniejsze wyspy — Makanrusz i Oniekotan z wulkanem Toorusyr, nad którym unosił się gęsty słup dymu. Wiatr ustał i dym wzbijał się pionowo ku górze, rozpływając się w górnych warstwach atmosfery w postaci szarego obłoku ledwie dostrzegalnego na tle zachmurzonego nieba.
W odległości kilku mil ku południowi wystrzelała z wody skała Avossi, podobna do olbrzymiego palca grożącego statkowi. Biały pas kipieli wyraźnie odcinał podstawę skały od powierzchni morza, które w szarym świetle wydawało się oliwkowozielone.
— Ależ to ponure wyspy! — zawołał Papoczkin, który zjawił się na pokładzie na wieść, że widać ląd. — Same czarne i czerwone skały, porosłe płożącymi się krzewami!
— I w dodatku stałe mgły, latem deszcze, zimą zamiecie — dodał Truchanow. — A jednak mieszkają tu ludzie.
Kasztanow wyjaśnił przyjaciołom, że Wyspy Kurylskie są pochodzenia wulkanicznego. Naliczono na nich dwadzieścia trzy wulkany, z których szesnaście jest stale czynnych w mniejszym lub większym stopniu. Ten łańcuch wulkanów, łączący Kamczatkę z Japonią, ciągnie się wzdłuż zachodniej krawędzi wielkiego morskiego rowu zapadliskowego, zwanego Tuscarora, którego głębia dosięga dziewięciu i pół tysiąca metrów. Linii wielkich załamów skorupy ziemskiej towarzyszą zwykle wulkany, a często zachodzące tu trzęsienia ziemi dowodzą, że ruchy skorupy ziemskiej jeszcze trwają i równowaga mas skalnych jest tu jeszcze bardzo niestała.

4.
KRAJ DYMIĄCYCH
SOPEK

Po południu sprzyjający wiatr pozwolił rozwinąć wszystkie żagle i „Gwiazda Polarna" pożeglowała ze zdwojoną szybkością ku widniejącej już na horyzoncie Kamczatce.
Statek wkrótce znalazł się na linii przylądka Łopatka i oczom podróżnych ukazał się wydłużony szereg wulkanów — sopek. Jedne miały kształt ostrych stożków, inne — ścięte wierzchołki, wszystkie zaś były połączone ze sobą równymi grzbietami niewysokich pasm górskich. Śniegi, pokrywające strzeliste stożki sopek i granice łączących je grzbietów, jaskrawo bielały na tle ciemnego nieba.
Jasna, księżycowa noc pozwoliła na bezpieczne przejście przez wąskie wrota Zatoki Awaczyńskiej. „Gwiazda Polarna" ze zwiniętymi żaglami powoli przesunęła się między wysokimi skałami wrót i znalazła w obszernej zatoce, na której brzegach ani jedno światełko nie zdradzało obecności człowieka.
Było już po północy i mała mieścina Pietropawłowsk pogrążona była we śnie.
Spokojne wody zatoki srebrzyły się w świetle księżyca.
Daleko na północy wznosił się piękny stożek Sopki Awaczyńskiej, która na ciemnym tle nieba wyglądała jak białe widmo.
W powietrzu wyczuwało się lekki mróz. Wydawało się, że Kamczatka pogrążona jest jeszcze w zimowym śnie.
Po godzinie statek zarzucił kotwicę w odległości stu metrów od brzegu obok uśpionego miasteczka. Zgrzyt kotwicznego łańcucha zbudził psy na brzegu i ciszę nocną przerwało ich szczekanie i wycie. Nikt z mieszkańców jednak nie zwróciłna to najmniejszej uwagi. Widocznie tego rodzaju psie koncerty często się tu zdarzały i stały się zwykłym zjawiskiem.
Rankiem obudziła podróżników bieganina i krzątanina na pokładzie. Ładowano na statek węgiel, słodką wodę i zapasy żywności. Wszyscy wyszli na pokład. Jaskrawe słońce wzniosło się już wysoko ponad góry i miasto się ożywiło.
Po długiej podróży morskiej każdy pragnął stanąć nareszcie stopą na twardym gruncie: toteż po krótkim posiłku skorzystano z łodzi okrętowej, która wyruszyła na wybrzeże po żywność, by udać się jak najprędzej na ląd. Tu się już zgromadziła cała ludność Pietropawłowska, od najmłodszych dzieci do starców ledwo powłóczących nogami, aby pogapić się na statek i jego pasażerów, wysłuchać najświeższych nowin z dalekiej ojczyzny i dowiedzieć się, czy nie przywieziono potrzebnych towarów.
W tyle za tłumem, na łagodnym zboczu rozrzucone były w malowniczym nieładzie nędzne domki miejskie, spośród których wyróżniały się nieco wielkością i solidniejszą budową: szkoła miejska, szpital, nowy dom Urzędu Gubernialnego i kilka składów handlowych.
Zdumiewający był całkowity brak czegoś przypominającego ulice. Domki były rozrzucone według fantazji ich budowniczych i właścicieli; jedne skierowane frontem ku zatoce, inne bokiem do niej, inne znów w skos. Każdy dom otoczony był spichrzami, komórkami,
szopami dla bydła i wieszadłami do suszenia ryb. W wielu miejscach leżały jeszcze kupy i płaty brudnego topniejącego śniegu, spod którego spływały ku morzu strumyki brudnej wody. Przez te strumyki przechodnie musieli przeskakiwać. Nie było ani chodników, ani mostków.
Zdziwił wszystkich całkowity brak ptactwa domowego i drobnych zwierząt domowych. Okazało się, że psy pociągowe, bez których życie na Kamczatce jest niemożliwe, pożerają wszelkie drobne zwierzęta. Dzieje się to zwłaszcza przy końcu zimy, gdy wyczerpane są zapasy suszonej ryby, tzw. jukoły — i psy głodują. Te piękne, kudłate zwierzęta różnych maści uwijały się wszędzie wokół domów. Jedne z nich grzały się w słońcu, inne grzebały w kupach odpadków, inne znów gryzły się między sobą lub baraszkowały. Podróżni z ciekawością przyglądali się tym zwierzętom, które miały wziąć udział w wyprawie ,,Gwiazdy Polarnej“ jako środek lokomocji po śniegach i lodach nie znanego jeszcze lądu. Z powodu bezdroża wiosennego i braku sannych dróg psy korzystały obecnie z zasłużonego odpoczynku i niezasłużonego wielkiego postu. Były bardzo wychudzone i rzucały pożądliwe spojrzenia na każdy ochłap jadła.
Mimo ciągłych okrążeń, jakie musieli robić chcąc przedostać się między domami i przybudówkami, podróżni nasi obeszli całe miasto w ciągu pół godziny i wyszli poza jego granice, gdzie botanik zamierzał zebrać okazy miejscowej flory wiosennej. Nadzieja zawiodła go jednak. Wszędzie poza miastem leżał jeszcze głęboki śnieg i tylko na bardziej stromym zboczu, gdzie śnieg zdążył już stopnieć, odnalazł młode listki zawilca.
Wskutek obfitości śniegu i wpływu zimnego Morza Ochockiego wiosna nadchodzi tu późno i ziemia pozbywa się pokrywy śniegowej dopiero w końcu maja. Ale za to jesień trwa czasami do połowy lub nawet do końca listopada.
Z górnej części miasta można oglądać całą Zatokę Awaczyńską, otoczoną wieńcem gór, które miejscami stromo opadają czarnymi urwiskami ku samej powierzchni wody, miejscami zaś zbiegają łagodnymi zboczami przeciętymi głębokimi dolinami rzeczek, uwolnionych już od pokrywy lodowej.
Pierścień gór odsuwał się od wybrzeży zatoki tylko na zachodzie, gdzie można było dostrzec nizinną deltę rzeczki Awaczy. Przy ujściu rzeki można było rozróżnić domki noszącej tę samą nazwę osady, jedynego poza Pietropawłowskiem osiedla na brzegu tej wspaniałej zatoki, mającej 20 kilometrów średnicy, świetnie osłoniętej od strony morza i mogącej zmieścić floty wszystkich wielkich i małych państw. Mimo wszystko ziało tam pustką. Na gładkiej powierzchni zatoki nie bielił się ani jeden żagiel, a otaczające ją porosłe lasem góry stały jeszcze w białej zimowej szacie.
Na brzegu tej zatoki podróżnicy nasi stali się świadkami ciekawej sceny. Tuż obok wody ujrzeli związanych parami trzydzieści psów zakupionych dla wyprawy. Otoczone przez kilku marynarzy i całą gromadę gapiów — psy zachowywały się bardzo niespokojnie. Wyły, gryzły się i usiłowały zbiec. Na wodzie tuż przy brzegu uwiązana była wielka, niedbale sklecona łódź przeznaczona do załadowania psów. Krępy, obnażony do pasa mężczyzna, widocznie przewodnik psiego zaprzęgu, porwał parę opierających się i wyjących psów za karki,
zaniósł do łodzi i posadził na jej rufie. Lecz gdy się tylko odwrócił do psów plecami, aby udać się po następną parę, mądre psy, nie mające widać chęci do podróży morskiej, wyskoczyły na brzeg i zmieszały się z pozostałymi. Powtórzyło się to kilkakrotnie ku uciesze gapiów. Nie pomogły ani razy, ani krzyki — psy nie chciały widać opuszczać ojczyzny. Kajur (przewodnik zaprzęgu) tracił cierpliwość, przeklinał psy po rosyjsku i kamczadalsku, widzowie zanosili się od śmiechu i nie szczędzili rad, psy wyły. Zapanował hałas nie do opisania.
Wreszcie kajur wpadł na dowcipny, chociaż niezbyt przyjemny dla nich pomysł załadowania kudłatych pasażerów.
Odepchnął łódkę o parę metrów od brzegu, cumę podał jednemu z marynarzy i zaczął wrzucać psy parami poprzez wodę do łodzi. Psy koziołkując w powietrzu padały na dno łodzi, zrywały się na nogi, opierały przednimi łapami o burtę i wyły rozpaczliwie. Nie odważyły się jednak skakać do wody, aby przedostać się z powrotem na brzeg.
Gdy wszystkie psy znalazły się w łodzi, skacząc i wyjąc w dalszym ciągu, podciągnięto ją ostrożnie dziobem do nadbrzeża. Kajur i marynarz szybko wskoczyli do łodzi, chwycili za wiosła i znów odepchnęli łódź od brzegu. Po pierwszym uderzeniu wioseł o wodę cała psia zgraja zamilkła jak urzeczona i zachowywała się spokojnie aż do chwili zbliżenia się do statku. Gdy tylko jednak łódź przybiła do statku, psi koncert wybuchł ze zdwojoną siłą. Z brzegu widać było, jak psy umieszczane w koszu spuszczonym z burty na sznurze wciągano parami na pokład, gdzie kajur odnosił je do urządzonego specjalnie ogrodzenia. Tam dobra porcja jukoły pogodziła psy z ich losem.
Następnego ranka krzątanina na pokładzie, zgrzyt łańcucha kotwicznego i wycie przestraszonych psów obudziło wcześnie naszych podróżnych. Szybko ubrawszy się podążyli na pokład, aby rzucić ostatnie spojrzenie na miasteczko i jego mieszkańców, którzy zgromadzili się na brzegu, by pożegnać okręt. Żegnana okrzykami „hura“, i „szczęśliwej drogi“, którym towarzyszyło machanie czapkami i chustkami oraz wycie i szczekanie psów na okręcie, „Gwiazda Polarna" wykonała zgrabny zwrot i całą parą ruszyła poprzez zatokę ku wyjściu.
Brzeg szybko się oddalał, jednocześnie zaś zza nadbrzeżnych gór zaczął wyrastać na dalekim widnokręgu biały stożek Sopki Awaczyńskiej. Nad jej szczytem unosił się cienki, przezroczysty słup dymu.
— Sopka nasza zaczęła dymić — powiedział ktoś za plecami podróżników stojących przy burcie statku i podziwiających piękny widok.
Wszyscy się obejrzeli. Był to ten sam energiczny mężczyzna, który wczoraj przerzucał psy do łodzi. Teraz miał na sobie tzw. „kuchlankę" — kurtkę z futra reniferowego. Wąskie i nieco skośne wycięcie oczu, wystające kości policzkowe, smagła cera twarzy, spłaszczony nos i rzadkie, czarne wąsiki zdradziły od razu jego mongolskie pochodzenie. Z uśmiechem spoglądał na podróżnych. Przywitawszy się z nim Truchanow rzekł:
— Jest to nowy członek naszej wyprawy — Ilja Igołkin, komendant trzydziestu psów i kajur przedniego zaprzęgu. On to właśnie nauczy nas posługiwać się tymi niespokojnymi zwierzętami.
Igołkin odpowiedział:
— Ależ pieski nasze są bardzo spokojne. Już się uciszyły zupełnie. Nikomu się nie chce opuszczać ojczyzny, zrozumiałe więc, dlaczego psy wczoraj wyły.
Gdy Igołkin poszedł do swych pupilów, Truchanow opowiedział pokrótce jego życiorys.
Igołkin pochodził z Kraju Zabajkalskiego, z jakiejś buriato-kozackiej stanicy leżącej na granicy Mongolii. Brał udział w wojnie japońskiej, potem osiedlił się we Władywostoku. Gdy z pewną wyprawą naukową przyjechał na Kamczatkę, spodobałmu się ten kraj dymiących sopek, wolne przestworza, obfitość ryb i polowanie na niedźwiedzie. Znalazł tu drugą ojczyznę, szybko przystosował się do swoistych warunków życia i stał się sławnym w całym Pietropawłowsku kajurem oraz przewodnikiem miłośników polowania. Do wzięcia udziału w wyprawie skłoniło go wysokie wynagrodzenie pieniężne, które otrzymał za rok z góry. Za te pieniądze mógł sobie zbudować dom, kupić zwierzęta domowe i broń myśliwską.
W godzinę po podniesieniu kotwicy „Gwiazda Polarna" wpływała już we wrota Zatoki Awaczyńskiej, ciągnącej się na przeszło pięć kilometrów. Z prawej strony wejścia, naprzeciwko urwistych skał Przylądka Babuszkina, sterczał z morza olbrzymi uwieńczony płaskim szczytem „Kamień Babuszkina", którego wysokość wynosiła prawie 100 metrów. Gnieździło się tu mnóstwo ptaków morskich.
Setki mew, kormoranów i innych ptaków, zaniepokojonych szumem maszyny okrętowej, unosiło się z krzykiem nad urwistą skałą.
„Gwiazda Polarna", opłynąwszy przylądek Dalnij, na którym stała latarnia morska, ostro skręciła na północny wschód i popłynęła wzdłuż wschodniego brzegu Kamczatki, stopniowo oddalając się od niego.
W ciągu dwu dni nie było właściwie co oglądać. Poza tym zimny Nord-West napędzał deszcz, śnieg albo śnieg z deszczem. Morze było niespokojne i pasażerowie orzekli, że ciepło kabiny są przytulniejsze niż mokry pokład.
Wiatr wreszcie ucichł, natomiast zjawiły się mgły i pływające kry lodowe. W ciągu dwu dni posuwano się bardzo powoli, aby nie zderzyć się przypadkiem z polem lodowym. Gdy pogoda się przejaśniła, ukazał się brzeg skalistej wyspy św. Wawrzyńca, po lewej zaś stronie Przylądek Czukczów. Na zachód od tego przylądka, na brzegu Zatoki Opatrzności, znajdowała się faktoria; tu przygotowany był już dla wyprawy węgiel, dostarczony przez zafrachtowany zawczasu statek. „Gwiazda Polarna'' zarzuciła tu kotwicę i zaczęto ładować węgiel.
Po całotygodniowej podróży morskiej wszyscy pośpieszyli na brzeg. Ale skały nadbrzeżne uniemożliwiały wycieczki w głąb lądu. Zbocza pokrywał jeszcze śnieg, tylko niewielki obszar dokoła faktorii był już od niego wolny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz