(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #15 Fragment "Stos kłopotów" - Henry Kuttner

Profesor opuszcza scenę.

My, Hogbenowie, jesteśmy bardzo zamknięci w sobie. Ten profesor z miasta mógłby o tym wiedzieć, ale skąd – przylazł, choć go nikt nie prosił. U nas w Kentucky wtykanie nosa w cudze sprawy nie należy do dobrego tonu. A wszystko zaczęło się od tego, jakeśmy się pozbyli młodych Haleyów za pomocą tej strzelby, cośmy ją zmajstrowali własnym przemysłem. Tyle żeśmy tak na dobrą sprawę sami właściwie nie wiedzieli, jak ona działa – no więc poszło od tego, jak Rafe Haley zaczął przez okno szopy podglądać Małego Sama. A potem chodził i opowiadał, że Mały Sam ma trzy głowy czy coś w tym rodzaju.
Nie można wierzyć w ani jedno słowo z tego co opowiadały te chłopaki Haleyów. Trzy głowy! Przecież to wbrew naturze, no nie? Każdy wie, że Mały Sam ma tylko dwie głowy i nigdy nie miał więcej.

No więc skleciliśmy z mamą coś w rodzaju strzelby i tak żeśmy naszpikowali tych młodych Haleyów, że aż miło. Jak już mówiłem samiśmy nie mogli z mamą skapować, jak to urządzenie działa. Powszczepialiśmy do kupy kilka bateryjek, cewek, kawałków drutu i różnych różności i to wystarczyło, żeby z Rafe’a zrobić sitko.
Według orzeczenia koronera młodzi Haleyowie zginęli nagłą śmiercią, a szeryf Abernathy przyszedł, popił z nami samogonu i powiedział, że spierze mnie na kwaśne jabłko. Ale co mi tam, wcale się nie przejąłem. Tyle, że jakiś cholerny reporter musiał coś wywęszyć, bo wkrótce potem zjawił się tłusty, bardzo poważny facet i zaczął zadawać pytania.
Wujek Les siedział na ganku, z kapeluszem na twarzy.
– Pan się lepiej wynosi z powrotem do tego swojego cyrku – powiedział po prostu. – Mieliśmy propozycję od samego Barnuma  i też nie przyjęliśmy.
– Jasne – powiedziałem. – Nigdy nie miałem zaufania do Phineasa. Nazwał Małego Sama potworem.
Duży, poważny mężczyzna, który się nazywał profesor Thomas Galbraith, spojrzał na mnie.
– Ile ty masz lat, synu? – zapytał.
– Ja tam nie jestem pana synem – odparłem – a poza tym i tak nie wiem.
Nie wyglądasz na więcej niż na osiemnaście – rzekł – mimo swojego wzrostu. Nie mogłeś znać Barnuma.
– Jasne, że znałem. I niech mi pan lepiej nie zadaje kłamu. Bo pana palnę.
– Ale ja nie mam nic wspólnego z żadnym cyrkiem – zaprotestował Galbraith. – Jestem biogenetykiem.
To nas oczywiście rozśmieszyło. A Galbraith wpadł w złość i koniecznie chciał się dowiedzieć, co w tym takiego śmiesznego.
– Takie słowo w ogóle nie istnieje – powiedziała mama. I w tym momencie biedny Mały Sam zaczął płakać, a Galbraith zrobił się biały jak gęsie skrzydło i aż się cały wstrząsnął. No i upadł na ziemię. Kiedy go podnieśliśmy, nie wiedział, co się stało.
– To Mały Sam – wyjaśniłem mu. – Mama poszła go uspokoić. O, już przestał płakać.
– To były poddźwięki – warknął profesor. – A co to jest Mały Sam, krótkofalówka?
– Mały Sam to jest Bobas – wyjaśniłem krótko. – I nie radzę wołać go po imieniu. Może nam pan powiedzieć o co panu właściwie chodzi?

Profesor wyciągnął notes i zaczął go przeglądać.
– Jestem … jestem uczonym – powiedział. – Nasza fundacja zajmuje się badaniami nad eugeniką, słyszeliśmy już o was. Ale to wszystko brzmi nieprawdopodobnie. Jeden z naszych ludzi lansuje teorię, że mutacje naturalne mogą pozostać nie wykryte w okolicach o niskim poziomie kultury, i … – Urwał i spojrzał na wujka Lesa. – Czy pan rzeczywiście potrafi latać? – spytał.
No cóż, my nie lubimy mówić na ten temat. Dostaliśmy kiedyś od księdza porządną reprymendę. Wujek Les zalał się, pożeglował sobie nad wzgórzami i śmiertelnie wystraszył paru myśliwych polujących na niedźwiedzie. A zresztą w Biblii też nie jest powiedziane, że człowiek ma latać. Ale trzeba przyznać wujkowi Lesowi, że robi to po kryjomu, jak nikt nie widzi.
Dlatego naciągnął kapelusz jeszcze głębiej na oczy i coś tam burknął.
– Bzdury. Człowiek w żaden sposób nie może latać. A co do tych nowoczesnych urządzeń, o których się słyszy, to mówiąc miedzy nami, one wcale nie latają. Głupie gadanie i nic więcej.
Galbraith zamrugał i znowu zajrzał do swojego notesu.
– Ale krążą pogłoski o różnych bardzo dziwnych rzeczach w związku z waszą rodziną. Latanie to tylko jedna z nich. Ja wiem, że to jest teoretycznie niemożliwe, i wcale nie mówię o samolotach, ale…
– Zamknij jadaczkę.
– Średniowieczne czarownice używały balsamu z tojadu, żeby wywołać złudzenie latania… całkowicie zresztą subiektywne.
– Czy pan się mnie wreszcie przestanie czepiać? – powiedział wujek Les, który już się wkurzył, a to dlatego, że był speszony. A następnie podskoczył w górę, zrzucając przy tym kapelusz na podłogę, i odleciał. Po chwili zapikował w dół, złapał kapelusz i zrobił minę do profesora. Odleciał wzdłuż parowu i tyleśmy go widzieli.
Ale i ja się wkurzyłem.
– Pan nie ma prawa nas niepokoić – powiedziałem. – Wujek Les zrobi to samo co i tata, a to będzie nieprzyjemne. Od czasu, kiedy pojawił się u nas tamten facet z miasta, tata znikł jak kamfora. To był chyba ktoś od spisu ludności.
Galbraith nie odezwał się słowem. Miał dosyć głupią minę. Dałem mu się napić, a on zapytał o tatę.
– Ach, on tu gdzieś jest – wyjaśniłem. – Tylko, że go nie widać. Powiada, że tak woli.
– Hmm – mruknął Galbraith i znów sobie łyknął. – To ile, powiadasz, masz lat?
– Ja tam nic na ten temat nie mówiłem.
– A jak najdalej sięgasz pamięcią?
– W ogóle nie sięgam. To tylko zaśmieca głowę.
– Fantastyczna historia – powiedział Galbraith. – Nie przypuszczałem, że będę miał dla fundacji takie wiadomości.
– My nie lubimy, jak nam się ktoś wtrąca w nasze sprawy. Niech pan sobie idzie i zostawi nas w spokoju.
– Wielkie nieba! – spojrzał przez poręcz ganku i zobaczył naszą strzelbę. – A to co znów takiego?
– A, takie coś – wyjaśniłem.
– A do czego to służy?
– Do różnych rzeczy.
– O, a mogę to obejrzeć?
– Proszę bardzo – odparłem. – Dam panu nawet to urządzenie pod warunkiem, że pan się stąd wyniesie.
Podszedł i zaczął się przyglądać. Tata, który siedział sobie koło mnie, podniósł się i powiedział mi, żebym się pozbył tego cholernego jankesa, i wszedł do domu. Profesor wrócił.
– Niezwykłe! – powiedział. – Mam pewne przygotowanie, jeśli chodzi o elektronikę, i wydaje mi się, że macie tu bardzo osobliwą rzecz. Jaka jest zasada jej działania?
– Jakie jest co? – spytałem. – Po prostu robi w różnych rzeczach dziury.
– Pociskami nie da się z tego strzelać. Tam, gdzie powinien być zamek, macie kilka soczewek… jak, powiadasz, działa to urządzenie?
– Nie wiem.
– A to ty je skonstruowałeś?
– Ja z mamą.
I zadał mi jeszcze bardzo dużo pytań.
– Nie wiem – powtórzyłem. – Ze strzelbą jest taka niewygoda, że trzeba ją stale ładować, więc pomyśleliśmy, że jak te różne rzeczy poszczepiamy do kupy, to już jej nie trzeba będzie ładować. I rzeczywiście nie trzeba.
– Czy mówiłeś poważnie, że mógłbyś mi to dać?
– Jak pan się od nas odczepi.
– Wiesz co – powiedział – to chyba cud, że wy, Hogbenowie, tak długo się uchowaliście.
– Mamy swoje sposoby.
– Teoria dotycząca mutacji musi być słuszna. Powinniście stać się przedmiotem studiów. To jedno z najważniejszych odkryć od czasów… – I nawijał tak dalej w kółko. Zupełnie bez sensu.
W końcu doszedłem do wniosku, że są tylko dwa sposoby na opanowanie sytuacji, a po tym, co powiedział szeryf Abernathy, nie chciałem nikogo zabijać, dopóki mu się humor nie poprawi. Po co robić szum.
– A gdybym tak się wybrał z panem do Nowego Jorku, jak pan sobie tego życzy? Zostawi pan resztę rodziny w spokoju?
Obiecał mi tak na pół, chociaż wcale nie miał na to ochoty. Ale ustąpił i pożegnał się, kiedy powiedziałem, że obudzę Małego Sama. Bardzo chciał zobaczyć Małego Sama, ale mu wytłumaczyłem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Mały Sam i tak nie pojedzie do Nowego Jorku. Musi siedzieć w swoim pojemniku, bo inaczej by się bardzo rozchorował.
Tak czy siak, profesor był całkiem zadowolony i sobie poszedł, jak mu obiecałem, że nazajutrz rano spotkam się z nim w mieście. Na samą myśl o tym robiło mi się mdło, mówię wam. Nie rozstawałem się z rodziną na dłużej niż na jedną noc od czasów tej awantury, jaka wybuchła jeszcze w starym kraju, skąd musieliśmy się wynosić naprawdę w pośpiechu.
Pojechaliśmy wtedy do Holandii, o ile pamiętam. Mama na zawsze zachowała w sercu faceta, który nam pomógł opuścić Londyn. Na jego cześć nazwała Małego Sama. Zapomniałem już jak on się nazywał. Gwynn czy Stuart, czy Pepys – wszystko mi się muli, jak usiłuję sięgnąć pamięcią dalej niż do wojny Północy z Południem.
Tego wieczoru wszyscy się kłócili. Tata był niewidzialny, wiec mama myślała, że nadużył samogonu, ale szybko zmiękła i dała mu gąsiorek. Wszyscy mi mówili, żebym pilnował własnego nosa.
– Ten profesorek jest bardzo mądry – powiedziała mama. – Wszyscy profesorowie są tacy. I nie dokuczaj mu, bo oberwiesz ode mnie.
– Będę grzeczny, mamusiu – obiecałem. Tata zdzielił mnie przez łeb, bardzo zresztą nie fair, bo go przecież nie widziałem.
– A to, żebyś pamiętał, co się do ciebie mówi – dodał.
– My jesteśmy prości ludzie – burczał pod nosem wujek Les. – Jeszcze nigdy nic dobrego nie wynikło z tego, jak człowiek usiłuje przeskoczyć samego siebie.
– Ale słowo daję, że ja nic takiego nie miałem na myśli – broniłem się. Uważałem tylko…
– Już ty nie kuś licha – powiedziała mama i właśnie w tej chwili usłyszeliśmy jak się dziadek poruszył na strychu. Czasami nie drgnie i przez miesiąc, ale dziś był jakoś dziwnie ożywiony.
No więc naturalnie poszliśmy na górę zobaczyć, o co mu chodzi.
Mówił o profesorze.
– To jakiś cudzoziemiec, co? Niech to wszyscy diabli. Za dobry byłem i dlatego teraz mam koło siebie kupę idiotów! Jeden Saunk, co ma trochę oleju w głowie, ale niech mnie dunder świśnie, jeśli to nie najgorszy osioł z was wszystkich.
Przestępowałem z nogi na nogę i mruczałem coś pod nosem, a to dlatego, ż nie lubiłem patrzeć wprost na dziadka. Ale on nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, tylko pieklił się dalej:
– To co, wybierasz się do Nowego Jorku, tak? Do stu piorunów, już zapomniałeś, jak unikaliśmy Londynu i Amsterdamu, i Nieuw Amsterdamu ze strachu, że nas będą pytać? Zaprawdę, czy chcesz, aby cię pokazywali na jarmarkach jak małpę w klatce? Zresztą to wcale nie jest największe niebezpieczeństwo.

Dziadek jest najstarszy z nas i czasem, jak zaczyna mówić, mylą mu się wszystkie możliwe języki. Język, którego się człowiek nauczy w dzieciństwie, zostaje mu już jakoś na całe życie. Jedno, co trzeba dziadkowi przyznać, to, że kląć potrafi jak nikt.
– Bzdura – powiedziałem. – Po prostu chciałem pomóc.
– Ty głupi smarkaczu – rzekł dziadek. – To wszystko twoja wina, żeby cię pokręciło. Po coś zbudował to piekielne urządzenie, które wybiło całe plemię Haleyów? Gdyby nie ono, nigdy by się ten uczony tutaj nie pokazał.
– To jest profesor – wyjaśniłem. – Nazywa się Thomas Galbraith.
– Wiem. Podłączyłem się do jego myśli przez umysł Małego Sama. Niebezpieczny facet. Jak każdy uczony. Może z wyjątkiem Rogera Bacona, a i jego musiałem przekupić… ale Roger to był człowiek wyjątkowy. Posłuchaj! Żadne z was nie pojedzie do Nowego Jorku. Jak już raz opuścimy to schronienie i wezmą nas na spytki, jesteśmy zgubieni. Ta banda rozerwie nas na sztuki. Nawet twoje zwariowane loty cię nie uratują, słyszysz mnie, o Lesterze?
– Ale co mamy robić? – zapytała mama.
– Do diabła! – odezwał się tata. – Już ja załatwię tego profesorka. Wrzucę go do studni.
– Aha, żeby zepsuł całą wodę? – zaskrzeczała mama. – Tylko spróbuj!
– Co za podłe nasienie wydałem na świat! – powiedział dziadek, wściekły jak wszyscy diabli. – Czyż nie obiecywaliście szeryfowi, że nie będzie więcej zabójstw… przynajmniej przez jakiś czas? Czy słowo Hogbena już nic nie znaczy? Dwie rzeczy były od wieków dla nas święte: nasza tajemnica przed światem i honor Hogbenów. Zabijcie tylko tego Galbraitha, a odpowiecie za to przede mną!
Wszyscy zrobiliśmy się biali jak ściana. Mały Sam obudził się i zaczął piszczeć.
– Ale co robić? – zaniepokoił się wujek Les.
– Nasza tajemnica to rzecz święta – powiedział dziadek. – Róbcie, co tam które może, byleby bez zabijania. Rozważę tę sprawę.
Wydawało się, że szykuje się do snu, ale z dziadkiem to nigdy nic nie wiadomo.
Nazajutrz rzeczywiście spotkałem się w mieście z Galbraithem, owszem, ale przedtem natknąłem się na ulicy na szeryfa Abernathy’ego, który spojrzał na mnie spode łba. 
– Nie radzę ci szukać guza, Saunk – powiedział. – Słuchaj dobrze, co ci mówię. – Było to bardzo krępujące.
W każdym razie zobaczyłem się z Galbraithem i powiedziałem mu, że dziadek mi nie pozwala jechać do Nowego Jorku. Profesor nie był z tego specjalnie zadowolony, ale widział, że nic nie poradzi.
Jego pokój w hotelu wypełniały różne naukowe aparaty, trochę to w sumie było przerażające. Miał tę naszą strzelbę pod ręką, ale nie widziałem, żeby coś w niej zmienił. Zaczął mnie przekonywać.
– Szkoda słów – powiedziałem. – Nie opuszczamy wzgórz. Wczoraj gadałem głupstwa, i tyle.
– Posłuchaj, Saunk. Rozpytywałem o was, Hogbenów, tu w okolicy, ale niewiele się dowiedziałem. Tutejsi ludzie trzymają język za zębami. Ale i tak to, co by ewentualnie powiedzieli, potwierdziłoby jedynie fakty. Wiem, że nasza teoria jest słuszna. Ty i twoja rodzina jesteście mutantami i powinniście zostać poddani badaniom.
– My nie jesteśmy żadnymi mutantami – odparłem. – Uczeni zawsze nam przyczepiają jakieś przezwisko. Roger Bacon nazywał nas homunkulusami, ale… tylko, że… 
– Co takiego?! – wykrzyknął Galbraith. – Kto taki, powiedziałeś?
– Hm… to znaczy… to jest taki dzierżawca z sąsiedniego okręgu – wyjaśniłem pospiesznie, ale widać było, że profesor tego nie kupił. Zaczął przechadzać się po pokoju.
– To nie ma najmniejszego sensu – rzekł wreszcie. – Jeżeli nie pojedziesz ze mną do Nowego Jorku, to spowoduję, że fundacja przyśle tu komisję. Trzeba przeprowadzić nad wami studia dla chwały nauki i dobra ludzkości.
– Rany – jęknąłem. – Już ja wiem, co z tego wyniknie. Wystawicie nas na pośmiewisko. Mały Sam by tego nie przeżył. Musi pan nas zostawić w spokoju.
– Zostawić was w spokoju? Skoro wy potraficie zbudować aparat w tym rodzaju? – Wskazał na strzelbę. – A może mi powiesz, jak to działa? – zainteresował się nagle.
– Już panu mówiłem, że nie wiem. Po prostu jakoś to skleciliśmy. Niech pan posłucha, profesorze: jak ludzie zaczną przyłazić i nam się przyglądać, mogą być kłopoty. I to spore. Tak mówi dziadek.
Galbraith pociągnął się za nos. 
– No może… o gdybyś mi tak wobec tego odpowiedział na kilka pytań, Saunk?
– A nie będzie komisji?
– Zobaczymy.
– Nie, proszę pana, ja nie będę…
Galbraith zaczerpnął tchu.
– Jeżeli powiesz mi to, co chciałbym wiedzieć, nie zdradzę, gdzie jesteście.
– A ja myślałem, że ta pańska… jak jej tam… fundacja wie, gdzie pan przebywa?
– Jasne, że wiedzą – odparł Galbraith. – ale nie wiedzą o was.
To podsunęło mi pewną myśl. Oczywiście mógłbym go bardzo łatwo zabić, ale wiem, że dziadek by mnie za to zniszczył całkowicie, a poza tym był przecież jeszcze szeryf. Więc powiedziałem ”A niech tam” i skinąłem głową.
O rany, ale co to były za pytania! W głowie mi się od nich kręciło. A profesor był coraz bardziej podniecony.
– W jakim wieku jest twój dziadek?
– A bo ja wiem.
– Homunkulusy… hmm… Wspomniałeś, że był kiedyś górnikiem.
– Nie, górnikiem był tata dziadka. Wydobywali cynę, jeszcze w Anglii. Tylko że dziadem mówi, że to się wtedy nazywała Brytania. To było w czasie takiej wielkiej zarazy, która tam panowała. I ludzie musieli wzywać doktorów… Drudów? Drunów?
– Druidów?
– Aha. Druidzi byli wtedy doktorami, mówi dziadek. W każdym razie górnicy w całej Kornwalii zaczęli wymierać, więc pozamykano kopalnie.
– A co to była za zaraza?
Powiedziałem mu tyle, ile zapamiętałem z tego, co mówił dziadek. Profesor bardzo się podniecił i zaczął coś mówić chyba o promieniowaniu radioaktywnym, o ile mogłem się zorientować. Jakieś straszne bzdury.
– Sztuczne mutacje wywołane przez radioaktywność?! – wykrzyknął i zrobił się czerwony na twarzy. – Twój dziadek urodził się mutantem! Powstał nowy układ chromosomów i genów. O, Boże, przecież wy możecie być superludźmi!
– A skąd. Jesteśmy po prostu Hogbenami. Nic więcej.
– Mutacja dominująca, oczywiście, dominująca. Czy wszyscy w rodzinie byli jacyś… no… dziwni?
– No wie pan!
– To znaczy, czy wszyscy potrafili latać?
– Ja to jeszcze nie potrafię. Ale owszem, myślę, że jesteśmy trochę dziwaczni. Dziadek to jest jednak mądry. Zawsze nam mówił, żebyśmy siedzieli cicho i nie rzucali się w oczy.
– Maskowanie ochronne – powiedział Galbraith. – Wtopione w surową obyczajowość ludową odchylenia od normy łatwiej dają się maskować. W cywilizacji nowoczesnej byłoby was widać jak na dłoni. Tu w tej zapadłej dziurze jesteście praktycznie niewidoczni.
– Tylko tata – powiedziałem.
– O, Boże! – westchnął profesor. – Ukrywać takie niewiarygodne naturalne możliwości… Czy wy przynajmniej wiecie, do czego bylibyście zdolni? – I nagle jego podniecenie wzrosło jeszcze bardziej i muszę powiedzieć, że wyraz oczu Galbraitha wcale mi się nie spodobał.
– Coś wspaniałego – powtórzył. – To tak, jakby się natknąć na lampę Aladyna.
– Chciałbym bardzo, żeby pan nas zostawił w spokoju – powiedziałem. – Razem ze swoją komisją.
– Zapomnij o komisji. Postanowiłem, że przez jakiś czas będę się tą sprawą zajmował sam. Pod warunkiem, że mogę liczyć na twoją współpracę. To znaczy na pomoc. Możesz mi to obiecać?
– Nie – odparłem.
– No to przyślę z Nowego Jorku komisję – oświadczył z tryumfem.
Przemyślałem sprawę.
– Dobrze – powiedziałem w końcu. – Co pan chce, żebym zrobił?
– Jeszcze nie wiem – odpowiedział wolno. – Nie ogarnąłem jeszcze umysłem wszystkich możliwości.
Ale był gotów ogarnąć. Widziałem to. Po jego oczach. 
Stałem przy oknie i wyglądałem na ulicę. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Uświadomiłem sobie, że nie należy zbytnio ufać profesorowi. Podsunąłem się nieznacznie do tej naszej strzelby i dokonałem w niej kilku niewielkich zmian.
Wiedziałem, co chcę zrobić, ale gdyby mnie profesor zapytał, dlaczego wygiąłem ten drut czy tamten wichajster, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Nie mam żadnego wykształcenia. Wiedziałem tylko, że teraz to urządzenie będzie robiło to co ja chcę.
Profesor coś pisał w swoim małym notatniku. Podniósł wzrok i zobaczył mnie.
– Co ty tam robisz? – chciał wiedzieć.
– Coś tu jest chyba nie w porządku – powiedziałem. – Musiał pan majstrować przy bateryjkach. Niech no pan teraz spróbuje.
– Tutaj? – zapytał wystraszony. – Nie będę potem płacił za szkody. To urządzenie musi zostać wypróbowane w specjalnych warunkach, z zachowaniem środków ostrożności.
– Widzi pan ten kurek na dachu? Wskazałem palcem. – Jak pan w niego wyceluje, nie będzie żadnej szkody. Może pan stanąć tu przy oknie i spróbować.
– A to… to nie jest niebezpieczne? – Widziałem, że jest strasznie napalony, żeby wypróbować urządzenie. Zaczerpnął tchu, podszedł do okna i przytknął kolbę do policzka.
Cofnąłem się. Wolałem, żeby mnie szeryf nie zobaczył. Siedział właśnie na ławce przed składem z paszą po drugiej stronie ulicy.
Stało się dokładnie tak, jak przewidziałem. Galbraith pociągnął za spust, celując w kurek na dachu, a z lufy zaczęły wylatywać świetliste koła. Rozległ się przeraźliwy hałas. Galbraith padł na wznak i zrobiło się straszliwe zamieszanie: w całym mieście ludzie zaczęli wrzeszczeć. 
Pomyślałem, że nie zawadzi, jak na chwilkę stanę się niewidzialny. Więc się stałem.
Kiedy wpadł szeryf Abernathy, Galbraith właśnie oglądał strzelbę. Szeryf jest człowiek twardy, więc miał w pogotowiu pistolet i kajdanki i bardzo szybko zaczął wyklinać profesora.
– Widziałem pana! – wrzeszczał. – Wy, ludzie z miasta, myślicie, że tutaj możecie sobie na wszystko pozwolić. No to wiecie, że tutaj jest inaczej!
– Saunk! – zawołał profesor rozglądając się dokoła, ale oczywiście nie mógł mnie zobaczyć.
Wybuchła kłótnia. Szeryf Abernathy widział, jak Galbraith strzela, a przecież nie jest głupi. Wywlókł profesora na ulicę i wtedy ja sobie grzecznie nadszedłem. Ludzie latali dokoła jak szaleni. Większość trzymała się za twarze.
Profesor cały czas jęczał, że nic nie rozumie,
– Widziałem pana – mówił Abernathy. – Wycelował pan z tego swojego interesu przez okno i od tej chwili wszystkich w mieście rozbolały zęby. Niech mi pan tylko nie mówi, że pan nic nie rozumie!
Szeryf jest bystry. Zna nas, Hogbenów, już wystarczająco długo, żeby się nie dziwić, kiedy dzieje się coś niezwykłego. Wiedział też, że Galbraith jest uczonym. No więc wybuchło wielkie zamieszanie i jak ludzie usłyszeli, co się stało, chcieli normalnie Galbraitha zlinczować.
Ale Abernathy go zabrał. Przez jakiś czas włóczyłem się po mieście. Widziałem, jak pastor, zakłopotany, ogląda okna kościoła. Nie mógł zrozumieć, dlaczego witraże są gorące. Mógłbym mu to wytłumaczyć. W witrażach jest złoto; używają go do uzyskiwania pewnego rodzaju czerwieni.
Wreszcie udałem się do więzienia. A że byłem w dalszym ciągu niewidzialny, więc zacząłem podsłuchiwać co Galbraith mówi do szeryfa.
– To sprawka Saunka Hogbena – upierał się profesor. – Mówię panu, że to on zmajstrował coś przy projektorze.
– Ale ja widziałem pana – nie ustępował Abernathy. – To pan zrobił. Auu! – Złapał się za szczękę. – Ale radzę panu przestać, i to szybko! Ten tłum tam na zewnątrz nie żartuje. Połowa ludzi w mieście cierpi na ból zębów.
To znaczy, że połowa ludzi w mieście miała złote plomby.
I wtedy Galbraith powiedział coś, co mnie specjalnie nie zdziwiło.
– Ja tu sprowadzę komisję z Nowego Jorku, zadzwonię dziś wieczór do fundacji, oni za mnie poręczą.
Chciał nas wszystkich wyprowadzić w pole; czułem, że o to mu chodzi.
– Albo pan wyleczy z bólu zębów i mnie, i wszystkich innych, albo otworzę drzwi i wpuszczę ten cały tłum, żeby pana zlinczował! – pieklił się szeryf. A potem wyszedł, żeby sobie przyłożyć do policzka woreczek z lodem.
Wymknąłem się i znów zrobiłem się widzialny. Nadchodząc specjalnie hałasowałem, żeby mnie Galbraith usłyszał. Cały czas stałem z głupią miną czekając, aż mnie przestanie kląć.
– Chyba coś musiało mi się pomylić – powiedziałem. – Ale jak trochę pomajstruję…
– Dość tego twojego majstrowania! – przerwał. – Zaczekaj chwilę. Co ty takiego powiedziałeś? Że jak pomajstrujesz, to wyleczysz… z czego ty tych ludzi wyleczysz?
– Ja miałem na myśli tę strzelbę – powiedziałem. – Wydaje mi się, że wiem, gdzie popełniłem błąd. Ona jest w tej chwili chyba nastawiona na złoto i całe złoto w mieście teraz promieniuje czy nagrzewa się, czy jeszcze coś tam innego.
– Indukowana selektywna promieniotwórczość – mruknął Galbraith, co właściwie nic nie znaczyło. – Posłuchaj, czy ten tłum tam na zewnątrz… czy oni tu często dokonują aktów linczu?
– Nie częściej niż raz, dwa razy do roku – powiedziałem. – Ale w tym roku już dwa lincze mieliśmy, więc wyczerpaliśmy limit. Chyba byłoby dobrze, gdybym mimo to zabrał pana do nas. Bez trudu możemy pana ukryć.
– Rzeczywiście lepiej coś zróbcie – powiedział – bo jeśli nie, to sprowadzę tę komisję z Nowego Jorku. Nie bylibyście chyba tym zachwyceni, co?
Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak łgał i nawet mu powieka nie drgnęła.
– Ma pan to jak w banku – zapewniłem go. – Mogę tak podregulować nasze urządzenie, że natychmiast odetnie promieniowanie. Tylko bym nie chciał, żeby ludzie kojarzyli to, co się dzieje, z nami, Hogbenami. My jesteśmy skromni. My nie lubimy robić wokół siebie szumu. Niech pan posłucha: pójdę do hotelu i podreguluję strzelbę, a pan będzie musiał tylko zebrać tych wszystkich ludzi, których bolą zęby, w jednym miejscu i pociągnąć za spust.
– Dobrze, ale…
Bał się, że wynikną z tego jeszcze większe kłopoty. Musiałem go namawiać. A że zebrany na zewnątrz tłum darł się jak opętany, nie było to specjalnie trudne. Wreszcie poszedłem, ale wróciłem, tyle, że niewidzialny, i przysłuchiwałem się temu, co Galbraith mówił do szeryfa.
Ustalili, że każdy, kogo bolą zęby, stawi się w ratuszu. A potem Abernathy miał przyprowadzić profesora, z tą strzelbą naturalnie, i mieli ją wypróbować.
– Ale czy to urządzenie wyleczy wszystkich z bólu zębów? – chciał wiedzieć szeryf. – Na pewno?
– Ja… ja jestem pewien, że tak.
Abernathy pochwycił nutę wahania w jego głosie.
– Lepiej niech pan to najpierw na mnie wypróbuje. Po prostu, żeby się upewnić. Nie ufam panu.
Wyglądało na to, że nikt nikomu nie ufa.
Powędrowałem z powrotem do hotelu i przestawiłem strzelbę. I wtedy właśnie wpadłem w tarapaty. Moja niewidzialność zaczęła już prześwitywać. Takie są właśnie kłopoty wynikające z tego, że się nie jest całkiem dorosłym.
Jak będę o kilkaset lat starszy, będę mógł pozostawać niewidzialny tak długo, jak zechcę. Ale jeszcze nie opanowałem tej sztuki na dobre. Chodziło oto, że potrzebna mi była pomoc, bo musiałem coś zrobić, a nie mogłem tego zrobić na oczach innych.
Wlazłem na dach i zawołałem Małego Sama. Jak tylko się podłączyłem do jego świadomości, spowodowałem, że nawiązał kontakt z tatą i wujkiem Lesem. Po chwili sfrunął z nieba wujek Les, ale ciężko mu to szło, bo dźwigał tatę. Tata klął jak wszyscy diabli, bo po drodze ścigał ich jastrząb.
– Nikt nas nie widział – powiedział wujek Les. – Tak mi się w każdym razie wydaje.
– Tu, w mieście, ludzie mają głowy zaprzątnięte własnymi kłopotami – zapewniłem go. – Potrzebna mi jest pomoc. Ten profesor wezwie tę swoją komisję i zaczną badania nad nami, niezależnie od jego obietnic.
– W tej sytuacji niewiele da się zrobić – powiedział tata. – Nie możemy zabić tego faceta. Dziadek nie kazał. 
I wtedy wyłuszczyłem im swój pomysł. Tata będąc niewidzialny mógł się tego podjąć z łatwością. Zrobiliśmy sobie na dachu takie małe miejsce, przez które wszystko było widać, i zajrzeliśmy do pokoju Galbraitha.
I w samą porę. Szeryf stał z wyciągniętym pistoletem i czekał, a profesor, blady jak ściana, mierzył ze strzelby w Abernathy’ego. Wypaliła bez kopnięcia. Galbraith pociągnął za spust, wyskoczyło czerwone kółko światła, i to wszystko. Tyle, że szeryf otworzył usta i przełknął. 
– A jednak pan nie oszukiwał! Przestało mnie boleć!
Galbraith, zlany potem, robił dobrą minę do złej gry.
– Mówiłem, że to urządzenie jest niezawodne – powiedział. – Naturalnie. Mówiłem.
– Idziemy do ratusza. Wszyscy czekają. Lepiej niech pan i tamtych wyleczy, bo może być z panem źle.
Wyszli. Tata wymknął się za nimi, a wujek Les złapał mnie i pofrunęliśmy ich śladem, nisko nad dachami, tak żeby nas nikt nie zobaczył. Po chwili zatrzymaliśmy się przed jednym z okien ratusza, skąd mogliśmy widzieć, co się dzieje wewnątrz.
Od czasów tamtej wielkiej zarazy w Londynie nie widziałem tyle nieszczęścia naraz. Ratusz był pełen ludzi, a wszystkich bolały zęby – jeden jęk i wrzask. W pewnej chwili wszedł Abernathy prowadząc ze sobą profesora ze strzelbą i na ich widok krzyki jeszcze się wzmogły.
Galbraith oparł strzelbę na podium, celując w publiczność, a w tym czasie szeryf wyciągnął pistolet i założył mowę. Kazał się wszystkim zamknąć, to pozbędą się bólu zębów.
Taty naturalnie nie widziałem, ale wiedziałem, że stoi na podium. Coś dziwnego zaczęło się dziać ze strzelbą. Nikt oprócz mnie tego nie zauważył, a ja nie spuszczałem jej z oka. Tata – oczywiście niewidzialny – dokonał kilku zmian. Powiedziałem mu, co ma robić, ale on sam wiedział nie gorzej ode mnie, więc już po chwili nasze urządzenie było ustawione tak, jak sobie tego życzyliśmy.
To, co się zaczęło dziać zaraz potem, było wstrząsające. Galbraith wycelował w tłum i pociągnął za spust – wyleciały świetliste koła, tym razem żółte. Powiedziałem tacie, że ma tak ustawić zasięg rażenia strzelby, żeby nikt poza ratuszem nie został poszkodowany. Ale wewnątrz…
Co do bólu zębów, to sprawa rzeczywiście została załatwiona. Trudno, żeby kogoś bolała złota plomba, jak jej nie ma.
Nasze urządzenie było teraz ustawione w ten sposób, że działało na wszystko co nieżywe. Tata wyregulował zasięg akurat dobrze. Nagle poszły wszystkie krzesła i część żyrandola. Publika, zbita w gromadę, też nieźle oberwała: Jaffe’owi Kulasowi wyleciało szklane oko. Ci, co mieli sztuczne zęby, też je potracili. A zarazem wszystkich jakby trochę przystrzygło. No i zostali bez ubrania. Buty przecież nie są żywe, tak samo spodnie, koszule czy sukienki. W okamgnieniu wszyscy stali goli, jak ich Pan Bóg stworzył. Ale, do licha, przecież pozbyli się bólu zębów, no nie?
W godzinę później spotkaliśmy się w domu wszyscy z wyjątkiem wujka Lesa, kiedy nagle otworzyły się drzwi i wpadł wujek, ciągnąc za sobą potykającego się profesora. Galbraith był wykończony – padł na krzesło zasapany, niespokojnie oglądając się na drzwi.
– Zabawna rzecz się stała – powiedział wujek Les. – Lecę sobie za miastem, a tu patrzę: profesor ucieka co sił w nogach przed wielkim tłumem. Niektórzy z tych ludzi byli pozawijani w prześcieradła, ale tylko niektórzy. No to go wziąłem i przyniosłem tutaj, tak, jak sobie tego życzył. – Wujek Les mrugnął do mnie.
– Oooch! – jęknął Galbraith. – Aaach! Czy są już blisko?
Mama podeszła do drzwi.
– Widzę dużo latarek, wspinają się pod górę – powiedziała. – Nie wygląda to dobrze.
Profesor spojrzał na mnie spode łba.
– Powiedziałeś, że możesz mnie ukryć! Ukryj mnie szybko! To wszystko twoja wina.
– Bzdura – odparłem.
– Ukryj mnie albo… – wrzasnął – …albo sprowadzę tę komisję!
– Zgoda. Ale jeżeli ukryjemy pana w bezpiecznym miejscu, to czy zapomni pan o tej swojej komisji i zostawi nas w spokoju?
Profesor obiecał.
– Chwileczkę. – Poszedłem na strych zobaczyć się z dziadkiem.
Akurat nie spał.
– No i co teraz zrobimy z tym fantem, dziadku? – spytałem.
Przez chwilę słuchał Małego Sama.
– Ten łotr kłamie – powiedział mi szybko. – I tak nie bacząc na dane słowo zamierza tu sprowadzić tę swoją zakichaną komisję.
– To co? Mamy go ukryć?
– Tak – odpowiedział dziadek. – Hogbenowie dali słowo, więc nie będzie więcej zabijania. A ukrycie zbiega przed ścigającymi to chyba czyn godny, nie sądzisz?
Niewykluczone, że mrugnął przy tych słowach. Z dziadkiem nigdy nie wiadomo. No to zszedłem na dół po drabinie. Galbraith stał przy drzwiach i obserwował zbliżające się latarki.
Złapał mnie za rękę.
– Saunk! Jeśli mnie nie ukryjesz…
– Ukryjemy pana – zapewniłem go. Proszę za mną. – Wzięliśmy go do piwnicy…
Kiedy wpadł do nas tłum z szeryfem Abernathym na czele, udaliśmy głupich. Pozwoliliśmy im przeszukać dom. Mały Sam i dziadek stali się na chwilę niewidzialni, więc nikt ich nie zauważył. No, a profesor znikł naturalnie jak kamfora. Ukryliśmy go dobrze, tak jakeśmy mu obiecali.
To było kilka lat temu. Profesor ma się znakomicie. Tyle, że to nie on prowadzi badania nad nami. Czasami wyjmujemy butelkę, w którą go nabiliśmy, i wtedy to my prowadzimy badania nad nim.
A to cholernie mała butelka!

Stos kłopotów.

Nazywaliśmy Lemuela Kulasem, bo miał trzy nogi. Kiedy dorósł, co przypadło mniej więcej w okresie wojny Północy z Południem, wolał raczej tę trzecią nogę trzymać za sobą w spodniach, tak żeby jej nie było widać i żeby ludzie nie gadali. Oczywiście w ten sposób przypominał trochę wielbłąda jednogarbnego, ale ostatecznie Lemuel nigdy nie był próżny. Całe szczęście, że miał w tej nodze dwa kolana, boby dostał kurczu.
Nie widzieliśmy Lemuela jakieś sześćdziesiąt lat. Żył w południowej części gór, a my, reszta, na północy Kentucky. I myślę, że nigdy nie wpadlibyśmy w te wielkie tarapaty, gdyby Lemuel nie był taki piekielnie niezdarny. A przez jakiś czas wyglądało, że będą to kłopoty nie lada. Bo my, Hogbenowie, zanim się przenieśliśmy do Piperville, i tak mieliśmy tego dość: ludzie bez przerwy do nas zaglądali i wsadzali swoje trzy grosze usiłując się dowiedzieć, dlaczego w promieniu wielu mil tak szczekają psy. Doszło nawet do tego, że w ogóle nie mogliśmy latać. Wreszcie dziadek powiedział, żebyśmy zaryzykowali i przenieśli się do Lemuela na południe.
Nienawidzę przeprowadzek. Od tej podróży do Plymouth Rock zbierało mi się na wymioty. Wolałem latać. No, ale ostatecznie dziadek był szefem, nie ja.
Kazał nam wynająć ciężarówkę i załadować na nią cały dobytek. Największy kłopot mieliśmy z Bobasem; nie waży wprawdzie więcej jak trzysta funtów, ale pojemnik, w którym go trzymamy, jest dość pękaty. Bo z dziadkiem nie było żadnych problemów: wsadziliśmy go po prostu w stary jutowy worek i wepchnęliśmy pod siedzenie. Cała robota spadła na mnie. Tata dobrał się do samogonu i był zalany w trupa. Skakał na czubku głowy i podśpiewywał piosenkę „Świat stanął dęba”.
A wujek nie chciał wyjść. Zagrzebał się w szopie na kukurydzy i powiedział, że na jakieś dziesięć lat zapada w sen zimowy. No więc go zostawiliśmy.
– Bez przerwy tylko podróżujecie – narzekał. – Nie możecie usiedzieć na miejscu. Nie minie pięćset lat, a wy już w drogę i lato w lato byście się tylko włóczyli. Wynocha.
No, tośmy się wynieśli.
A znów Lemuel, ten, którego nazywaliśmy Kulasem, to był facet jedyny w całej rodzinie. Z tego, co słyszałem, wybuchła wielka draka, jak tylko przyjechaliśmy do Kentucky, jako, że wszyscy mieli obowiązek zakasać rękawy i pomagać przy budowie domu – wszyscy, z wyjątkiem jednego Lemuela. O nie, co to, to nie on. Lemuel był kompletnie bezradny. Odleciał na południe. Co roku czy co dwa lata budził się na trochę i wtedy słyszeliśmy, jak myśli, ale przeważnie to po prostu siedział.
Postanowiliśmy przez jakiś czas pobyć z nim.
No i pobyliśmy.
Lemuel mieszkał w starym młynie wodnym w górach nad miasteczkiem zwanym Piperville. Ten młyn to była już właściwie rudera. Zastaliśmy wujka na ganku. Siedział w fotelu, ale ten fotel już się dawno rozleciał, tyle że Lem nie zadał sobie nawet trudu, żeby się obudzić i go zreperować. No więc siedział tak sobie wtulony we własną brodę i troszkę nawet oddychał. Miał miły sen. Więc go nie budziliśmy. Wtaszczyliśmy tylko Bobasa do środka, a dziadek z tatą zaczęli wnosić butelki samogonu.
I tak się właśnie osiedliliśmy. Początkowo nie czuliśmy się tam dobrze. Lemuel nie był nawet na tyle zaradny, żeby mieć w domu jakieś zapasy. Budził się po prostu od czasu do czasu, żeby zahipnotyzować gdzieś w lesie szopa i ten szop przyłaził na żądanie, zupełnie ogłupiały, gotów do zjedzenia. Lemuel musiał się odżywiać głównie szopami; bo one mają bardzo zręczne łapy, zupełnie jak ręce. I niech ja skisnę, jeśli ten niezaradny wujek Lem nie potrafi tak zahipnotyzować szopa, żeby sam rozpalił ogień i sam się ugotował. Jednego tylko nie wiem do dziś: jak on je obdzierał ze skóry. Może po prostu wypluwał futro. Są ludzie za leniwi na wszystko.
A jak mu się zachciało pić, to zwyczajnie puszczał sobie nad głową mały deszczyk i otwierał usta. Wstyd.
Ale i tak nikt nie zwracał uwagi na Lemuela. Mama była bardzo zajęta. Tata naturalnie wymknął się gdzieś z butelką samogonu, no a cała robota spadła na mnie. Nie było tego zresztą wiele. Najgorszy kłopot polegał na tym, że potrzebna nam była jakaś energia. Bobas w tym swoim pojemniku żre prąd jak licho, a tata ciągnie energię elektryczną dosłownie jak smok. Gdyby Lemuel utrzymał wodę w strumieniu, nie byłoby problemu, ale właśnie: to był cały Lemuel! Pozwolił, żeby strumień wysechł. Została z niego dosłownie maleńka strużka, nic więcej.
Z pomocą mamy zbudowałem więc w kurniku takie specjalne urządzenie i od tej pory mieliśmy już prądu w bród.
Kłopoty zaczęły się pewnego dnia, kiedy drogą nadszedł jakiś chudy kurdupel i nie mógł się nadziwić, że mama robi pranie na podwórku. Ja się snułem w pobliżu, ciekaw, co z tego wyniknie.
– Ładny dzień – zagadnęła mama. – Może pan się czegoś napije?
Powiedział, że i owszem, może, więc mu podałem cały czerpak samogonu. Wypił, zatkało go na chwilę, a potem powiedział, że nie, dziękuje, nie chce więcej, a potem powiedział, że nie, dziękuje, nie chce więcej ani teraz, ani już nigdy. Powiedział, że poderżnąć sobie gardło jest taniej, a skutek ten sam.
– Przyjechaliście dopiero co? – zagadnął.
Mama powiedziała, że tak i że Lemuel jest naszym krewnym. Facet spojrzał na Lemuela, który siedział na ganku z zamkniętymi oczami, i zapytał:
– A to on żyje?
– Jasne, że żyje – odparła mama. – Żyje i dobrze się ma, jak to mówią.
– A myśmy myśleli, że on już dawno umarł – rzekł mężczyzna. – Dlatego nigdy nie ściągaliśmy od niego podatku. Ale właśnie, wyście też powinni zapłacić podatek, skoro się wprowadziliście. Ile was jest?
– Będzie ze sześcioro – powiedziała mama.
– Wszyscy dorośli?
– Jest tata i Saunk, i Bobas…
– Ile on ma?
– Bobas będzie miał teraz ze czterysta lat, prawda, mamo? – zapytałem, ale mama dała mi tylko w łeb i powiedziała, żebym siedział cicho. Mężczyzna pokazał na mnie i wyjaśnił, że on pytał, ile ja mam lat. Piekło i sztuczna noga! A skąd ja mam wiedzieć? Straciłem rachubę mniej więcej w czasach Cromwella. W końcu facet orzekł, że mamy płacić pogłówne wszyscy, z wyjątkiem Bobasa.
– To zresztą i tak nie ma znaczenia – powiedział zapisując coś w małej książeczce. – I tak w tym mieście trzeba głosować, jak się należy. Piperville ma tylko jednego szefa, nazywa się Eli Gandy. Razem dwadzieścia dolarów.
Mama kazała mi przynieść jakieś pieniądze, więc poszedłem szukać. Dziadek nie miał nic poza czymś, co powiedział, że nazywa się denar i że jest jego maskotką; twierdził, że rąbnął go jednemu facetowi imieniem Juliusz z Galii. Tata był zalany w trupa. Bobas miał trzy dolary. Przeszukałem kieszenie Lemuelowi, ale nie znalazłem w nich nic, poza starym gniazdem wilgi z dwoma jajeczkami w środku.
Kiedy powiedziałem o tym mamie, podrapała się w głowę, więc ją uspokoiłem:
– Jutro coś się zrobi. Przyjmie pan złoto, prawda?
Mama dała mi kuksańca. Mężczyzna popatrzył na nas dziwnie i powiedział, że oczywiście weźmie złoto. A potem odszedł przez las. Po drodze minął szopa, który niósł wiązkę chrustu na rozpałkę, z czego wywnioskowałem, że Lemuel zgłodniał. Mężczyzna przyspieszył kroku. 
Rozejrzałem się za jakimś starym żelastwem, które mógłbym zamienić w złoto.
Następnego dnia odstawiono nas do więzienia.
Naturalnie wiedzieliśmy o tym wcześniej, ale niewiele mogliśmy w tej sprawie zrobić. Zawsze uważaliśmy, że nie należy się wychylać, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. I tym razem dziadek też nam to przykazał. Poszliśmy więc na strych, wszyscy poza Bobasem i Lemuelem, który się w ogóle nie ruszał, i ja cały czas gapiłem się na wiszącą w rogu pajęczynę, żeby nie musieć patrzeć na dziadka – zawsze mnie bolały od tego oczy.
– A to śmierdzące pachołki – powiedział dziadek. – Najlepiej będzie jak pójdziemy do tego ich pudła. Czasy Inkwizycji się skończyły. Będziemy tam zupełnie bezpieczni.
– A czy nie moglibyśmy jakoś schować tego naszego urządzenia? – spytałem.
Mama dała mi w łeb za to, że się odzywam przy starszych.
– To się na nic nie zda – powiedziała. – Już tu byli rano z Piperville na przeszpiegi i je widzieli.
Na to odezwał się dziadek:
– A czy wykopaliście pod domem dół? To dobrze. Schowajcie tam mnie i Bobasa. A wy, reszta… – I tu przeszedł na starodawny język. – Szkoda, żebyśmy po tylu latach zostali odkryci przez tych ciemnych tępaków. Byłoby lepiej poderżnąć im gardła. Nie, Saunk, ja tak tylko żartowałem. Nie możemy zwracać na siebie uwagi. Znajdziemy jakieś wyjście.
No i tak właśnie było. Wszystkich nas wynieśli, a wyjątkiem dziadka i Bobasa, których do tego czasu zdążyliśmy już schować w jamie pod domem. Wywieźli nas do Piperville i wsadzili do paki. Lemuel nawet się nie obudził. Zawlekli go za pięty.
Co do taty to był cały zalany. Bo tata zna taką jedną sztuczkę. Może pić samogon, a potem, tak jak ja to rozumiem, alkohol dostaje mu się do krwi i zamienia w cukier czy coś w tym rodzaju. Nic, tylko czary. Próbował mi to kiedyś wytłumaczyć, ale nie ma w tym sensu za grosz. Wódka idzie przecież do żołądka – jak może iść do głowy i zmieniać się w cukier? kompletna bzdura. Albo czary, tak czy siak. Ale co ja chciałem powiedzieć… Chciałem powiedzieć, że tata przyuczył takich swoich przyjaciół, Enzymy – to chyba cudzoziemcy, przynajmniej sądząc z imienia – i oni mu zmieniają cukier z powrotem na alkohol i dzięki temu tata może być pijany, jak długo zechce. Ale i tak woli świeży samogon jak ma pod ręką. Jeśli chodzi o mnie, to nie przepadam za tymi czarodziejskimi sztuczkami – robię się nerwowy.
Zaprowadzili mnie do pokoju, w którym już byli jacyś ludzie, i kazali usiąść na krześle. Zaczęli mi zadawać pytania. Udawałem głupiego. Mówiłem, że nic nie wiem.
– To niemożliwe! – powiedział jeden z nich. – Takie wiejskie ciemniaki nie mogły tego zbudować same. W każdym razie bez wątpienia mają u siebie w kurniku stos atomowy!
Też coś!
W dalszym ciągu udawałem głupiego. Po chwili zabrali mnie z powrotem do mojej celi. Były tam pluskwy. Ale wypuściłem z oka coś w rodzaju promienia i wytłukłem je ku wielkiemu zdziwieniu małego obdartusa o różowych bokobrodach, który sypiał na górnej pryczy, a który akurat nie spał, co zauważyłem, niestety, jak już było za późno.
– Tułałem się swego czasu po różnych dziwnych więzieniach – powiedział mały obdartus gwałtownie mrugając – i miewałem różnych niezwykłych towarzyszy niedoli, ale jeszcze nigdy nie spotkałem takiego, którego bym podejrzewał o to, że jest diabłem. Nazywam się Armbruster, Śmierdziel Armbruster, i siedzę za włóczęgostwo. A o cóż ciebie oskarżają, przyjacielu? Kupowałeś dusze po zbyt wygórowanych cenach?
Powiedziałem, że miło mi go poznać i że podziwiam jego język. Musiał być wysoko kształcony.
– Panie Armbruster, ja naprawdę nie mam pojęcia, za co tu siedzę. Po prostu mnie wywieźli – z tatą, z mamą i z Lemuelem. Ale Lemuel śpi, a tata jest pijany.
– Chciałbym być pijany – zwierzył mi się pan Armbruster. – Nie dziwiłbym się wtedy tak bardzo widząc, jak się unosisz na wysokości dwóch stóp nad ziemią.
Zmieszałem się trochę. Nikt nie lubi, żeby go na czymś takim złapano. Ale to wszystko przez to, że jestem taki roztrzepany. Poczułem się naprawdę głupio i przeprosiłem go.
– Nic nie szkodzi – powiedział pan Armbruster, przewracając się na bok i drapiąc po bokach. – Spodziewałem się tego od lat. Biorąc jedno z drugim, miałem w sumie przyjemne życie. A zwariować w taki sposób jest po prostu cudownie. Dlaczego, mówiłeś, was aresztowali?
– Powiedzieli, że mamy stos atomowy – wyjaśniłem. – A ja mogę dać głowę, że nie mamy. Mamy za to stos drzewa. Wiem, bo sam je rąbałem. A atomów nie rąbałem nigdy.
– Pamiętałbyś, gdybyś rąbał, no nie? – powiedział pan Armbruster. – To pewnie jakaś polityczna sztuczka. Do wyborów został już tylko tydzień. Tworzy się partia reform i Gandy chce ją zniszczyć, zanim powstanie.
– Powinniśmy się zbierać do domu – wtrąciłem.
– A gdzie ty mieszkasz?
Kiedy mu powiedziałem, przemyślał sprawę.
– Tak się zastanawiam. Mieszkacie nad rzeką, prawda, to znaczy nad strumieniem? Wielkiego niedźwiedzia?
– To nie jest nawet strumień – odparłem.
Pan Armbruster roześmiał się.
– To Gandy nazwał go Rzeką Wielkiego Niedźwiedzia. Jeszcze zanim została zbudowana Tama Gandy’ego, tam poniżej tego miejsca, gdzie wy mieszkacie. W tym strumieniu przez pięćdziesiąt lat nie było wody, ale stary Gandy dostał na to wielkie kredyty – sam już nawet nie wiem ile – chyba z dziesięć lat temu. I przez to, że strumyk nazwał rzeką, doprowadził do zbudowania tamy.
– Ale po co mu to było? – spytałem.
– Czy ty sobie zdajesz sprawę, ile lewych pieniędzy można mieć ze zbudowania tamy? – odparł pan Armbruster. – Ale Gandy i tak wygra wybory. Jak do faceta należy prasa, to stać go na własny program wyborczy. Oho, ktoś idzie.
Przyszedł jakiś mężczyzna z kluczami i zabrał pana Armbrustera. Po dłuższej chwili przyszedł ktoś inny i zabrał mnie. Zaprowadzili mnie do jakiegoś pokoju, pełnego świateł. Był tam już pan Armbruster, mama tata i Lemuel, i kilku potężnych facetów ze spluwami. I był też mały, chudy, pomarszczony człeczyna, łysy i z oczkami węża, i wszyscy robili to, co im kazał. Nazywali go panem Gandym.
– Ten chłopak to jest zwykły wiejski ciemniak – powiedział pan Armbruster, kiedy wszedłem. – Jeżeli on wpadł w tarapaty, to tylko przez przypadek.
Powiedzieli mu żeby siedział cicho, i dali raz w łeb. Więc siedział cicho. Wtedy pan Gandy usiadł w rogu pokoju i skinął głową, a wygląd miał wredny. I złe spojrzenie.
– Posłuchaj, chłopcze – odezwał się do mnie. – Kogo ty kryjesz? Kto zbudował ten stos atomowy w waszym kurniku? Radzę ci powiedzieć prawdę, bo może cię spotkać przykrość.
Ale ja się po prostu na niego gapiłem, więc ktoś mi dał w łeb. Śmieszne. Jeszcze nikt nie zrobił w ten sposób krzywdy Hogbenowi. Pamiętam, jak tacy jedni Adamsowie, co to się z nami wadzili, złapali mnie kiedyś i natłukli po głowie: byli tak wykończeni, że nie mieli siły nawet pisnąć, jak ich wrzuciłem do cysterny.
Pan Armbruster zaczął wydawać różne odgłosy.
– Panie Gandy – powiedział wreszcie – ja wiem, że gdyby pan odkrył, kto zbudował ten stos atomowy, to byłaby wielka sprawa, ale przecież pan i tak wygra te wybory. A zresztą może to wcale nie jest stos atomowy?
– Ja wiem, kto go zbudował – powiedział pan Gandy. – To uczeni zaprzańcy. Albo zbiegli hitlerowscy zbrodniarze wojenni. I mam zamiar ich ująć!
– Aha – rzekł pan Armbruster. Już rozumiem. Taka historia odbiłaby się echem w całym kraju, prawda? Mógłby pan kandydować na stanowisko gubernatora albo do senatu, albo… przedstawić nawet własny program wyborczy.
– Co ten chłopak panu powiedział? – spytał pan Gandy. Ale pan Armbruster odparł, że nic.
Wtedy zaczęli okładać Lemuela.
To było dość męczące. Nikt nie jest w stanie obudzić Lemuela, jak ma ochotę się zdrzemnąć, a jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś miał na to większą ochotę niż on wtedy. Na jakiś czas dali mu więc spokój, bo go uznali za zmarłego. I trudno się dziwić. Bo Lemuel jest tak piekielnie leniwy, że jak mocno zaśnie, to mu się nawet nie chce oddychać.
Tata robił jakieś kombinacje z tymi swoimi przyjaciółmi Enzymami i osiągnął znaczny stan upojenia alkoholowego. Co oberwał – to jakby go połaskotali. Za każdym razem, jak mu przyleli gumowym szlauchem, zaczynał głupio chichotać. Aż mi było wstyd.
W każdym razie nikt nie próbował lać mamy. Ktokolwiek zbliżył się do niej na tyle, żeby ją uderzyć, robił się zaraz biały jak gęsie jajo, oblewał się potem i trząsł. Znaliśmy kiedyś takiego jednego profesora, co twierdził, że mama potrafi wysyłać wąską wiązkę poddźwiękową. To był łgarz. po prostu wydawała dźwięki, których nikt nie słyszał, i kierowała je tam, gdzie chciała. Po co zaraz takie wielkie słowa! Sprawa jest prosta jak w mordę strzelił. Sam to potrafię.
Pan Gandy zarządził, żeby nas zabrali z powrotem tam, gdzie byliśmy, to on jeszcze potem się z nami zobaczy. No więc wywlekli Lemuela, a my wszyscy wróciliśmy do swoich cel. Pan Armbruster miał na głowie śliwę wielkości kaczego jaja. Leżał na pryczy i jęczał, a ja siadłem sobie w kącie, patrzyłem na jego głowę i strzelałem z oczu takim specjalnym światłem, tylko, że nikt tego światła nie mógł zobaczyć. I ono działało jak… zresztą, ja tam nie jestem kształcony. No, po prostu działało jak kataplazma. Po chwili guz się schował i pan Armbruster przestał jęczeć.
– Grozi ci poważne niebezpieczeństwo, Saunk – powiedział. Zdążyłem już zdradzić mu swoje imię. – Gandy ma wielkie ambicje. I zupełnie otumanił ludzi z Piperville. A chciałby otumanić cały stan czy nawet cały naród. Dąży do tego, żeby odegrać ważną rolę polityczną. I dobra historia w prasie by mu to załatwiła. A poza tym zapewniłaby mu zwycięstwo w przyszłotygodniowych wyborach. On zresztą nie potrzebuje żadnych gwarancji. I tak ma to w kieszeni. Czy wy rzeczywiście macie stos atomowy?
Spojrzałem na niego tylko.
– Gandy właściwie nie ma co do tego wątpliwości – podjął. Posłał tam fizyków, którzy mu powiedzieli, że wygląda im to na uran dwieście trzydzieści pięć z grafitowym tłumieniem. Saunk, słyszałem, jak to mówili. Dla własnego dobra nikogo nie osłaniaj. Dadzą ci wykrywacza prawdy – pentatol sodowy albo skopolaminę.
– Niech się pan lepiej prześpi – poradziłem mu, ponieważ w środku, w głowie, słyszałem, jak mnie woła dziadek. Zamknąłem oczy i zacząłem nadsłuchiwać. Nie była to łatwa sprawa, bo cały czas włączał się tata. O rany, ale był zapruty!
– Może się napijesz? – powiedział bardzo wesolutki, tyle, że bez mówienia, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
– Bądź przeklęty, wszawy stworze – skarcił go dziadek, znacznie mniej wesoły. Zabieraj stąd swój tępy umysł. Saunk!
– Tak jest, dziadku – odezwałem się bezgłośnie.
– Musimy ułożyć plan…
– Saunk, może byś się napił? – wtrącił tata.
– Tata, zamknij się, proszę cię bardzo – podregulowałem tatę. – Miej trochę szacunku dla starszych. To znaczy dla dziadka. A poza tym, jak mogę się napić, skoro jesteś daleko, w innej celi.
– Ale mam rurkę – wyjaśnił tata. – Mogę ci zrobić… jak to się nazywa… transfuzję. O, właśnie, teleportację. Zrobię zwarcie pomiędzy moim i twoim krwiobiegiem i przepompuję alkohol z moich żył do twoich. O, patrz, tak się to zrobi – I wyświetlił mi jak gdyby taki obrazek w głowie. Sprawa była dość prosta. To znaczy dla Hogbena.
Wpadłem we wściekłość.
– Tata – powiedziałem. – Nie zmuszaj swego kochającego syna, żeby cię znieważał bardziej, niż to jest normalne, ty stara zapijaczona mordo. Wiem, że nie masz żadnej szkoły. Po prostu wydziobujesz te wszystkie trudne słowa komuś prosto z głowy.
– Chlapnij sobie – powiedział tata, a następnie wrzasnął. Słyszałem, jak dziadek chichocze.
– Kradniesz mądrości z umysłów innych ludzi, hę? – rzekł. – Ja też to potrafię. Właśnie wyhodowałem błyskawicznie we własnej krwi wirusa migreny i w drodze teleportacji przeniosłem go do twojej głowy, ty łachmyto przeklęty. Niech cię morowe powietrze, hultaju jeden! Daj mi posłuch, Saunk. Twój szubrawy rodzic nie będzie nas chwilowo niepokoił.
– Dobrze, dziadku – odparłem. – Jesteś gotów?
– Tak.
– A Bobas?
– Też. Ale działać musisz ty. To twoje zadanie, Saunk. Kłopot polega na tym, jak mu tam, stosie atomowym.
– A więc, to jest właśnie to.
– Jak mogłem się spodziewać, że ktokolwiek się na tym pozna? Mój własny dziad mnie wtajemniczył, jak się to robi, te stosy istniały w jego czasach. Prawdę powiedziawszy, to właśnie przez takie rzeczy my Hogbenowie, zostaliśmy mutantami. Zaraz, sam muszę się podłączyć do jakiegoś mózgu, żeby to wyjaśnić. W tym mieście, w którym ty jesteś, Saunk, są tacy ludzie, co znają potrzebne mi słowa, zaraz, chwileczkę, zobaczymy.
Dziadek przeleciał kilka mózgów, po czym podjął:
– W czasach mojego dziada ludzie zaczęli rozczepiać atom. Powstało… hm… promieniowanie wtórne. Wywarło ono wpływ na geny i chromosomy niektórych ludzi – stąd mutacja dominująca u nas, Hogbenów. Tak więc jesteśmy mutantami.
– To właśnie o tym mówił Roger Bacon, tak? – spytałem.
– Tak. Ale on był życzliwy i siedział cicho. Gdyby ludzie w tamtych czasach poznali się na naszych zdolnościach to by nas niechybnie spalili. Nawet dzisiaj byłoby niebezpiecznie się ujawniać. Ostatecznie… wiesz, co planujemy ostatecznie, Saunk?
– Tak, dziadku – odparłem, ponieważ wiedziałem.
– Tu jest pies pogrzebany. Wygląda na to, że ludzie znów rozczepili atom. Dlatego poznali ten stos. Musimy go zniszczyć. Zwracanie na siebie uwagi nie leży w naszym interesie. Tyle, że potrzebna jest nam energia. Niewiele, ale jednak. Stos atomowy był najprostszym sposobem na jej uzyskanie, ale nie możemy go teraz używać. A oto, Saunk, co musisz zrobić, żeby zapewnić Bobasowi i mnie dostateczną ilość energii.
I powiedział mi, co zrobić.
No to ja poszedłem i spełniłem jego polecenie.
Kiedy trochę poruszę oczami, widzę nieraz naprawdę ładne rzeczy. Na przykład takie pręty w oknie. Rozpadają się na tycie kawałeczki, które zasuwają wkoło jak zwariowane. Podobno te kawałeczki nazywają się atomy. Rany, ale one zabawnie wyglądają: pchają się jeden przez drugiego, jakby się spieszyły na niedzielne nabożeństwo. Oczywiście można je łatwo przestawiać jak klocki. Skupiasz wzrok, bardzo mocno, aż ci coś wyłazi: jeszcze więcej tych malutkich facecików wyłazi ci z oczu i wszystkie razem się mieszają, i to jest bardzo zabawne. Za pierwszym razem się pomyliłem i te pręty w oknach zamieniłem w złoto. Musiałem zgubić jeden atom. Ale później się poprawiłem i zamieniłem je w nic. Wylazłem i z powrotem zamieniłem je w żelazo. Ale najpierw musiałem się upewnić, że pan Armbruster śpi. Nic prostszego.
Znajdowaliśmy się na wysokości siedmiu pięter ponad ulicą, w wielkim budynku, który służył częściowo za ratusz, a częściowo za więzienie. Była noc, więc nikt mnie nie zauważył. Odleciałem. Raz śmignęła koło mnie sowa; pewnie myślała, że nie widzę po ciemku, więc na nią naplułem. I jeszcze jej przyłożyłem.
Najpierw odnalazłem ten stos atomowy. Był obstawiony strażnikami, a każdy trzymał światło. Ale ja zawisłem w powietrzu, tak, żeby mnie nie widzieli, i zabrałem się do roboty. Najpierw rozgrzałem całe urządzenie, aż to, co pan Armbuster nazwał grafitem, rozpadło się w pył i rozwiało. Załatwienie reszty było już całkiem bezpieczne – dwieście trzydzieści pięć, powiadacie, tak? – zamieniłem więc wszystko w ołów. Bardzo kruchy. Tak strasznie kruchy, że się rozsypał i zniknął, Jeszcze chwila – i po stosie nie zostało dosłownie śladu.
Potem poleciałem w górę strumienia. Woda prawie wyschła i dziadek powiedział, że to mu nie wystarczy. Poleciałem więc wysoko w góry, ale nie miałem szczęścia. Dziadek zaczął coś do mnie mówić. Bobas płacze – powiada. Nie powinienem chyba niszczyć tego stosu, dopóki się nie upewnię, że zdobędę skądś energię.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko zrobić deszcz.
Jest na to kilka sposobów, ale ja zamroziłem chmurę. Musiałem siąść i szybko zbudować specjalne urządzenie, a następnie znów lecieć wysoko, tam, gdzie są chmury; zabrało mi to sporo czasu, ale wkrótce nadeszła burza i zaraz potem lunęło. Szukałem więc przez chwilę, aż wreszcie znalazłem miejsce, w którym całe dno strumienia się zapadło. Musiały być pod spodem jakiejś groty. Zacząłem szybko te dziury zatykać. Nic dziwnego, że tak długo nie było w strumieniu wody. Ale poradziłem sobie i z tym.
Dziadek domagał się jednak stałego zasilania, więc zacząłem węszyć dokoła, aż znalazłem duże źródło. Otworzyłem je. Przez ten czas zrobiła się nieziemska ulewa. Wróciłem, żeby się zobaczyć z dziadkiem.
Ci ludzie, co pilnowali stosu atomowego, poszli już sobie chyba do domu. Dziadek powiedział, że się strasznie zdenerwowali, jak Bobas zaczął płakać. Powsadzali palce w uszy i – w nogi z krzykiem. Obejrzałem dokładnie koło młyńskie, jak mi dziadek kazał, i dokonałem kilku napraw. Niewiele było trzeba. Sto lat temu zupełnie nieźle to robili, no i drewno się świetnie wysuszyło. Podziwiałem to koło, jak się obracało w miarę spiętrzania się wody w strumieniu. W strumieniu – w jakim strumieniu! To już była rzeka.
Ale dziadek powiedział, że powinienem zobaczyć jak była budowana Via Appia.
Urządziłem jego i Bobasa wygodnie i poleciałem do Piperville. Zaczynało już świtać, a nie chciałem, żeby mnie kto zobaczył, jak latam. Tym razem naplułem na gołębia. 
A w ratuszu wybuchła cała awantura. Wyglądało na to, że mama, tata i Lemuel znikli jak kamfora. Ludzie biegali bardzo zdenerwowani i panował ogólny bałagan. Ale ja wiedziałem co się stało. Mama przemówiła do mnie, naturalnie w mojej głowie, i powiedziała mi, żebym przyszedł do celi na samym końcu budynku, bo ta cela jest bardzo przestronna. Byli tam wszyscy. Niewidzialni oczywiście.
Zapomniałem powiedzieć, że i ja się stałem niewidzialny zaraz potem, jak wśliznąłem się do środka, zobaczyłem, że pan Armbuster śpi i że jest takie zamieszanie.
– Dziadek mi powiedział, co się dzieje – wyjaśniła mama. – Pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jak się na jakiś czas usuniemy. Leje porządnie, co?
– Jasne. Ale dlaczego wszyscy są tacy podnieceni?
– Nie wiedzą, co się z nami stało – odparła mama. – Jak tylko się uspokoi, pójdziemy do domu. Mam nadzieję, że wszystko załatwiłeś.
– Zrobiłem, co mi kazał dziadek – powiedziałem i zaraz na korytarzu rozległy się straszne wrzaski. Okazało się, że do budynku wparował stary, tłusty szop z wiązką drew. Szedł sobie spokojnie, aż się zatrzymał przed kratami naszej celi. Usiadł przed drzwiami i zaczął układać patyki na ognisko. Po jego nieprzytomnym spojrzeniu od razu poznałem, że Lemuel musiał go zahipnotyzować.
Na zewnątrz zbierali się tłumnie ludzie. Nas oczywiście nie mogli widzieć – obserwowali tego starego szopa. I ja też go obserwowałem, bo byłem ciekaw, jak Lemuel te bydlaki obdziera ze skóry. Owszem, widywałem już jak rozpalają ogień – do tego Lemuel potrafi je zmusić – ale jakoś nigdy do tej pory nie byłem świadkiem, jak się obdzierają ze skóry. A właśnie chciałem zobaczyć.
Ale zanim szop zaczął swój program na dobre, przyszedł policjant, wsadził go do worka i zabrał. I znów się nie dowiedziałem. Tymczasem zrobiło się już widno. Cały czas dochodziły skądś wrzaski, a raz usłyszałem, jak ktoś głośno zawołał znajomym głosem.
– Mamo – powiedziałem – to mi wygląda na pana Armbustera. Chyba pójdę zobaczyć, co wyrabiają z tym biednym starowiną.
– Czas na nas, trzeba wracać do domu – odparła mama. – Musimy odkopać dziadka i Bobasa. Mówisz, że koło się obraca?
– Tak, mamy teraz prądu elektrycznego pod dostatkiem. 
Mama sięgnęła ręką, namacała tatę i porządnie go palnęła.
– Wstawaj – powiedziała.
– Może byś sobie chlapnęła – odparł tata.
Ale mama go dobudziła i powiedziała, że idziemy do domu. Nie było jednak takiego, co by dobudził Lemuela. W końcu mama i tata wzięli go na spółkę i wyrzucili przez okno; oczywiście przedtem zrobiłem porządek z prętami, tak żebyśmy się mogli wydostać. Pozostaliśmy niewidzialni, a to z powodu tłumu, jaki się kłębił na dole. Padało w dalszym ciągu, ale mama powiedziała, że nie są z cukru ani z soli i żebym szedł z nimi, bo mi wygarbuje skórę.
– Dobrze, mamusiu – powiedziałem, ale nie miałem zamiaru z nimi iść. Zostałem z tyłu. Chciałem się przekonać, co robią panu Armbrusterowi.
Trzymali go w tym dużym pokoju, gdzie wszystkie światła były zapalone. Pan Gandy stał koło okna i miał bardzo podłą minę. Podwinęli panu Armbrusterowi rękaw i zamierzali mu właśnie wpakować w skórę coś w rodzaju szklanej igły. Tego już było za wiele! W jednej chwili stałem się z powrotem widzialny.
– Nie radzę wam tego robić – powiedziałem.
– To chłopak Hogbenów! – ktoś wrzasnął. – Łapać go!
Złapali mnie. Pozwoliłem im. Już po chwili siedziałem na krześle z podwiniętym rękawem, a pan Gandy spoglądał na mnie z wilczym uśmiechem.
– Dajcie mu wykrywacza prawdy – zarządził. – Nie ma sensu zadawać teraz temu obwiesiowi pytań.
Zamroczony pan Armbuster powtarzał w kółko:
– Nie wiem, co się stało z Saunkiem! Ale nawet gdybym wiedział, to i tak bym wam nie powiedział…
Dali mu w łeb.
Pan Gandy przysunął twarz do mojej twarzy.
– Teraz dowiemy się prawdy o tym stosie atomowym – rzekł. – Jeden mały zastrzyk i odpowiesz na nasze pytania. Zrozumiano?
No więc wbili mi igłę w rękę i wstrzyknęli, co mieli wstrzyknąć. Poczułem łaskotanie.
A potem zaczęli pytać. Powiedziałem, że nic nie wiem. Pan Gandy kazał mi dać drugi zastrzyk.
Jeszcze nigdy nic mnie tak nie łaskotało.
W tym momencie ktoś wpadł do pokoju z krzykiem:
– Tama zerwana! Tama Gandego! Zalało połowę farm w południowej części doliny!
Pan Gandy zerwał się i wrzasnął:
– Zwariowałeś! – zwrócił się przy tym do wszystkich. – To niemożliwe. Od stu lat w Rzece Wielkiego Niedźwiedzia nie było wody!
A potem zebrani się skupili i zaczęli szeptać. Coś o wyborach. I o wielkim tłumie na dole.
– Musi ich pan uspokoić – powiedział ktoś do pana Gandy’ego. – Tam jest straszne wrzenie. Wszystkie plony poszły na marne…
– Ja ich uspokoję – rzekł pan Gandy. – Nie ma żadnych dowodów. I zaledwie tydzień do wyborów!
Wypadł z pokoju, a reszta wybiegła za nim. Wstałem z krzesła i zacząłem się drapać. To, co we mnie wpompowali, piekielnie mnie mrowiło. Byłem wściekły na pana Gandy’ego.
– Szybko! – ocknął się pan Armbruster. – Teraz się wymkniemy. Najlepsza okazja.
Wymknęliśmy się tylnym wejściem. Było to bardzo proste. Okrążyliśmy budynek i przed frontem zobaczyliśmy stojący na deszczu olbrzymi tłum. Na stopniach budynku stał pan Gandy, złośliwy jak zawsze, twarzą w twarz z wielkim, krzepkim facetem, który się zamierzał kamieniem.
– Każda tama ma swoją wytrzymałość – mówił pan Gandy, ale wielki facet wrzeszczał i wymachiwał mu nad głową kamieniem.
– Już ja potrafię odróżnić dobry beton od złego! – pieklił się. – A to jest sam piasek. Ta tama nie wytrzymałaby i galona wody, gdyby ją spiętrzyć!
Pan Gandy potrząsnął głową.
– Oburzające! Jestem tak samo wstrząśnięty jak i wy. Zawieraliśmy kontrakty w dobrej wierze. Jeżeli Przedsiębiorstwo Budowlane Ajax użyło złych materiałów, to ich podamy do sądu.
W tym momencie swędzenie tak mi dopiekło, że postanowiłem coś z tym zrobić. No i zrobiłem.
Krzepki facet cofnął się o krok i wymierzył palec w pana Gandy’ego.
– Wie pan, co mówią? Mówią, że to pan jest właścicielem Przedsiębiorstwa Budowlanego Ajax. Prawda to?
Pan Gandy otworzył usta i zaraz potem je zamknął. Wzdrygnął się lekko.
– Prawda – odparł. – Owszem, jestem.
Trzeba było słyszeć ten ryk, jaki się wydobył z tłumu.
Dużego faceta zatkało.
– Sam pan przyznaje? To może pan też przyzna, że pan wiedział, że tama jest nic niewarta, co? Ile pan na tym zarobił?
– Jedenaście tysięcy dolarów – rzekł Gandy. Netto, już po opłaceniu szeryfa, burmistrza i…
Ale w tym momencie tłum wtargnął wyżej na stopnie i już więcej nie było słychać pana Gandy’ego.
– No, no – powiedział pan Armbruster. – Teraz to już widziałem wszystko. Rozumiesz, co to znaczy, Saunk? Gandy zwariował. Nie może być inaczej. Partia reform wygra wybory, wyrzucą wszystkich oszustów i ja znów będę miał słodkie życie w Piperville. Bo na zimę zawsze przenoszę się na południe. Jakimś dziwnym trafem znalazłem w kieszeni parę groszy. Napijesz się ze mną, Saunk?
– Nie, dziękuję – odparłem. – Mama się będzie o mnie niepokoiła. Nic już panu nie grozi, panie Armbruster?
– Później tak. Ale na razie jeszcze przez jakiś czas nie. O, prowadzą pana Gandy’ego do więzienia, widzisz? Prawdopodobnie ze względu na jego bezpieczeństwo. Muszę to uczcić, Saunk. A ty na pewno nie…? Saunk! Gdzie jesteś?
Ale ja już byłem niewidzialny.
No i tak się to skończyło. Przestało mnie już swędzić, więc poleciałem do domu pomóc im jeszcze przy tym prądzie elektrycznym z koła wodnego. Po jakimś czasie powódź się uspokoiła, ale myśmy od tej pory już mieli stały poziom wody w strumieniu dzięki temu, co zrobiłem w górnym biegu. I zaczęliśmy spokojne, osiadłe życie, takie, jakie my, Hogbenowie, najbardziej lubimy. I takie jest zresztą najbezpieczniejsze dla nas.
Dziadek powiedział, że była to powódź nie lada. Przypominała mu ona coś takiego, o czym mu opowiadał jego dziadek. Wygląda na to, że kiedy żył dziadek dziadka, mieli nie tylko stosy atomowe, ale jeszcze wiele innych rzeczy i że bardzo szybko wymknęło im się to wszystko z rąk i zrobiła się prawdziwa powódź. Dziadek dziadka musiał się pośpiesznie wynosić z kraju, o którym zresztą od tamtej pory słuch wszelki zaginął – jeśli się nie mylę, to chyba wszyscy na Atlantydzie potopili się na śmierć. Ale to byli sami cudzoziemcy.
Pana Gandy’ego zamknęli w więzieniu. Nikt się nigdy nie dowiedział, co go skłoniło do takiego wyznania; może wyrzuty sumienia? Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego ze mną. To mało prawdopodobne. Chociaż…
Pamiętacie numer taty z tym zwarciem na odległość i przepompowaniem samogonu z jego żył do moich? No więc muszę przyznać, że mnie dość zmęczyło to swędzenie, zwłaszcza tam gdzie nie mogłem się podrapać, i sam zastosowałem tę sztuczkę. Świństwo, które mi wstrzyknęli, tak paskudnie swędziało, że wziąłem i ciut–ciut skręciłem przestrzeń dokoła siebie, i przepompowałem to wszystko prosto do krwi pana Gandy’ego, tak jak tam stał na tych stopniach. Zaraz potem przestało mnie swędzić, a za to musiało nieźle zacząć swędzić jego. Dobrze mu tak.
Ciekawe, czy mogło go zaswędzić do tego stopnia, żeby aż powiedział prawdę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz