(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #14 Fragment "Głową w mur" - Rafał W. Orkan

PROLOG

Zstąpienie


Wiatr tchnął kwaśnym odorem spalenizny. Kolektyw numer czterysta sześćdziesiąt trzy przestał istnieć. Ostały się po nim ledwie puste prycze i gnojówka, w której tonęło ciało niepokornego rolnika.
- Nie umiecie korzystać z wolności - powiedział urzędnik gończy gromkim, przesyconym magiczną wibracją głosem - więc popracujecie w łańcuchach.
Wszyscy w niewolę. Wszyscy. Dziatki, biedaczyska, chude jak nieszczęście, brzuchate kobiety na równi z hożymi młódkami, kipiący jurnością mężczyźni obok starców o dłoniach sękatych jak pnie arganowców. Wszyscy, poza młodą, sześcioręką Tane-tani, dziewczyną o bujnych lokach barwy strąków tamaryndowca. Tą, która potrafiła spadziową pożywkę przeistoczyć w wykwintne danie dla całego kolektywu. Tą wesołą, silną i zręczną niewiastą, która teraz, ukryta pod płachtą tłustego brezentu, brodząc w wyciekłym z pękniętej beczki łoju, usmarowana sadzą, odziana w płócienną sukienkę i fartuch z wojłoku, lecz odarta z godności i zlękniona, patrzyła na matkę zakutą w zaklęte pęta i ciśniętą na dymiący wóz wraz z innymi nieszczęśliwcami.


Tane-tani nie potrafiła odwrócić wzroku. Urzędnik gończy - kaptprepozytor, żywotwór o odrażającej powierzchowności - zaganiał podwładnych do wytężonej pracy. Włókniste palce zaciskał na stalowym kosturze zwieńczonym porowatą kulą, wokół której, podobnie jak wokół ust urzędnika, z każdym wypowiedzianym przez niego słowem powietrze zdawało się drżeć i wirować. Usta miał zaś nieludzkie, mięsiste jak zwierzęcy srom. Za nimi skrywały się rzędy ostrych niczym piła zębów i ruchliwy język oślizgły od brunatnej cieczy. Wielka głowa osadzona między sterczącymi ramionami kiwała się na boki, cała naszpikowana prętami, drutami, mieniła się od żelastwa zespolonego z ciałem. Tane-tani z przerażeniem obserwowała strzelistą sylwetkę urzędnika. Całe jego ciało porastało brązowe futro, gęste jak u niedźwiedzia i równie cuchnące. Żywotwór wyglądał jak uczłowieczona pchła lub gigantyczny konik polny skrzyżowany z ogarem lub inną bestią; jedynie chory umysłowo artysta - jakiś nawiedzony malarz - byłby zdolny wymyślić coś bardziej potwornego. Niewiarygodnie długie, podgięte jak u świerszcza nogi niosły urzędnika niepewnie, chwiejnie, gdy szedł powoli, jakby chcąc naśladować człowiecze kroki. Wybiwszy się zaś do skoku, lądował pewnie i zręcznie, ze sto metrów dalej albo i więcej.
Ukryta, z lękiem patrzyła na błyskawicznie niknące w oddali monstrum, z uczuciem ulgi stwierdzając, że urzędnik gończy już jej nie znajdzie, nie skuje w magiczne łańcuchy. Przymknąwszy powieki, dała upust nabrzmiałemu pęcherzowi. Uryna pociekła gorącą strugą po drżących udach, mieszając się z łojem, w którym brodziła dziewczyna. Tane-tani, odetchnąwszy, odprowadziła wzrokiem nieszczęsnych, zapłakanych więźniów, zamkniętych w klatce, policzonych, oznakowanych jako żywy inwentarz i przeznaczonych do pracy przy hodowli stwolimów.
Żywe trupy - jak mawiała o takich stara Mazere. Teraz kobiecina sama, jako ten żywy nieboszczyk, jechała rozkolebotanym, kadzącym z wydechowej rury wozem, by dokonać żywota pod jarzmem Technomagów.
Gdy obóz okrył się całunem ciszy, a baraki ze szczętem wypełniła aura pustki, dziewczyna wyszła z ukrycia. Wciągnąwszy w nozdrza dym ulatniający się ze zgliszcz po spalonym magazynie, w którym ukrywano przed Technomagami niezarachowaną żywność, usiadła na przewróconej skrzynce pośrodku obozu i zapłakała. Później podniosła się wolno, ociężale i spojrzała w niebo zasnute ciężkimi chmurami - wiecznie rozciągnięty nad metropolią dywan skłębionych zanieczyszczeń, lśniący wielobarwną poświatą, której osnowę stanowiła brudna purpura. Lecz to nie chmury dominowały w tym krajobrazie. To nie one kładły się najsroższym cieniem na rozrzucone po szerokim okręgu obozy i plantacje, lecz monstrualny, monumentalny pomnik ludzkiej potęgi i pychy, tkwiący w centrum tego koła, przerażający w swym niewyobrażalnym ogromie - Wieczne Miasto Vakkerby. Mury miasta wznosiły się wysoko; tak wysoko, że Tane-tani nie umiała dostrzec poszarpanych blanków, wieńczących ów kamienny wieniec koroną anten-wykrywaczy i starożytnych dział plujących kulami ognia.
Przytłaczająca sylwetka metropolii przesłaniała dziewczynie pół świata, drugie pół skrywała zaś nieokreślona, niepokojąca dal. Spoglądając na zachód, Tane-tani widziała ciągnące się niemal w nieskończoność uprawy roślin i szachownicę głębinowych stawów, w których Technomagowie przetrzymywali uśpione cielska wywołanych z pozaprzestrzeni bytów zwanych egregorami. Pozyskiwany z ich tkanek olej wędrował ogromnymi, pulsującymi arteriami wprost do wnęk u podstawy miejskich murów, spływając do fabryk wewnątrz miasta. Za pasem plantacji i siecią obozów zamieszkanych przez pracowniczo-rodzinne kolektywy widać było bezmiar stepu łączący się w oddali z błękitem nieba. Podążyć tam bez grosza przy duszy, bez prowiantu, narzędzi, broni i ciepłego odzienia byłoby równe samobójstwu. Mówiło się, że życie na stepie jest tak ciężkie, że niemal niemożliwe. Trzeba było umieć obronić się przed dzikimi bestiami i równie dzikimi ludźmi, być może jeszcze gorszymi od bezrozumnych stworzeń.
Tane-tani zwróciła się więc ku murom miasta. Vakkerby przyzywało ją, przyciągało tak jak kawałek aromatycznego mięsa przyciąga głodnego. Nie mogła zostać w obozie, bo niebawem miał go zasiedlić kolejny, przybyły z miasta, nowo utworzony kolektyw. Ludzie skuszeni rzekomym dobrobytem dadzą się tu przenieść i zaprząc do ciężkiej pracy. Zajmą opuszczone baraki, poukładają swe umęczone ciała na pozostawionych przez poprzedników pryczach i zaczną tu nowe życie.
Ruszyła więc w paszczę lwa, kierując się ku zachodniej bramie. Przerażona, osamotniona, biedna sześcioręka dziewczyna. Pośmiewisko mijanych rolników. Dzieci witały ją kamieniami i wyzwiskami. Kobiety zatykały nosy, chcąc uniknąć smrodu, jakim było przesiąknięte skromne odzienie bosej pielgrzymki. Mężczyźni pokazywali sobie palcami to wędrujące, wielorękie kuriozum, śmiejąc się drwiąco i wymieniając sprośne uwagi.
Aż skończył się dzień, powiał zimny wiatr i dziewczyna ułożyła się do snu pod krzakiem głogu. Krople kwaśnego deszczu zagrały jej kołysankę, bębniąc o brukowe kostki. Znad betonowych baraków pobliskich obozów unosił się dym. W rozgrzanych piecach buzował ogień podtrzymywany torfem. A Tane-tani mokła i marzła, i choć dzwoniła zębami, choć jej udręczone ciało cierpiało niewygodę i dotkliwy chłód, ona sama zdawała się nie zwracać na to specjalnej uwagi. Dusza jej odpłynęła w przestrzeń snu, w wymiar majaków i marzeń wyszywanych mgielną nicią na wewnętrznej powierzchni powiek. Tak minęła jej pierwsza noc poza domem.
Rano obsiadły ją mięsne muchy, budząc ze snu i przeganiając od psiego truchła, które rozkładało się nieopodal, zaraz za krzakiem głogu.
Nastał mokry, słodko-kwaśny dzień.
W połowie drogi minęła ją wolno sunąca ku miastu karawana Najrajów. Stalowe koła krytych wozów rzęziły i zgrzytały na wilgotnym bruku, czyniąc wielki rumor i od czasu do czasu krzesząc gasnące z sykiem iskry.
- E! Ka idesz w ta srema nachoda, biela? - zapytał czarnooki chłopak, wychynąwszy spod plandeki wozu ciągniętego przez woły. - Chady nadrobysz taka neudawana!
Tane-tani nie zrozumiała ani słowa, lecz pojęła znaczenie gestu, jakim chłopak zapraszał ją do siebie.
- Nadajisz, nadajisz! - zakrzyknął.
Podbiegła do skrzypiącego wehikułu i dała się wciągnąć do zawalonego garnkami i stosami wyprawionych skór wnętrza. Chłopak, młody i szczupły Najraj, jak każdy przedstawiciel tej rasy miał duże oczy w kolorze węgla, niemal pozbawione białek, skryte pod grzywką gęstych, smoliście czarnych włosów. Szczupła sylwetka odznaczała się proporcjonalną budową i sprężystością ruchów. Tane-tani po raz pierwszy widziała tak pięknie skrojoną skórzaną kamizelkę, wspaniałą szkarłatną koszulę z jedwabiu i błękitne szarawary. Mocne skórzane buty lśniły na czubach okuwającą je stalą. Do opasującej talię szerokiej szarfy przytroczona była mocno zakrzywiona szabla. Żaden Najraj nigdy nie rozstawał się z bronią, niezależnie od płci i wieku. Żaden Najraj nie umiał, bądź nie chciał, mówić w języku innym niż własny.- Pobieda ty, bielą. Ohladka, a take pobieda. Tybe chady odchajisz. Tybe chryza wroje. A kaje tybe ymeno?
- Nie rozumiem - odparła dziewczyna. Zachwycały ją strój i uroda nieznajomego, ale przerażała otwartość, z jaką się do niej odnosił. Czuła się przy chłopaku brzydka, wręcz odstręczająca.
- Mene ymeno tohe Karanoz - powiedział wolno i wyraźnie, akcentując ostatnie słowo i wskazując na siebie, po czym wycelował palcem w dziewczynę. - Kaje tybe ymeno?
- Nie ro... aha! Moje imię?
- Ta!
- Tane-tani. Nazywam się Tane-tani - oznajmiła z radością. - Więc wy także jedziecie do miasta?
Najrajowie byli jedynym znanym ludem, który nie obawiał się wędrować przez step, nie licząc oczywiście przybyłych z odległych gór okupujących Vakkerby od kilku lat Mazurbalańczyków. Ale ci, w przeciwieństwie do Najrajów, dysponowali potężnymi maszynami i wytresowanymi do wojny bestiami, więc siłą rzeczy nie lękali się dziczy.
- Ta. Wryżna ma sweje kdany, ale beho drożny sywar. Kaje mnoha pragny? Ba nado i swede, jah na wroju.
Tane-tani nic nie rozumiała, ale z lubością wsłuchiwała się w dźwięczny tembr głosu młodego Najraja, dając się ogarnąć uczuciu błogości na czas leniwej drogi do bram Vakkerby. Czas płynął niezauważenie, aż ktoś zapukał w burtę wozu, wykrzykując niezrozumiałe słowa. Chłopak jakby się ocknął, po czym stanowczo dał do zrozumienia, że Tane-tani musi wysiąść.
Bose stopy ponownie dotknęły zimnego bruku. Karawana wjeżdżała w wysoką, strzelistą bramę. Tam odziani w szare mundury strażnicy już rozpierzchli się po wozach, wywracając wszystko do góry nogami i sprawdzając zawartość koszy, skrzyń i worków. Tane-tani znów została sama. Czekając, aż wszystkie wozy wjadą do środka, wpatrywała się w tunel przed sobą. Najeżony wystającymi z wąskich okienek lufami wojennych samopałów przypominał uzębioną paszczę. Na jego końcu świetlista gardziel straszyła bijącym aż tutaj kwaśnym odorem. Wstrętne mazurbalańskie bestie bojowe tkwiły przykute łańcuchami do wewnętrznych murów, pilnując porządku, na wypadek, gdyby zwykli strażnicy zawiedli.
- Teraz ty! - krzyknął na nią żołnierz. Aż podskoczyła zlękniona. - No? Czego tak stoisz? Czekasz na zaproszenie?
Weszła niepewnie w głąb tunelu. Strażnicy głośno komentowali jej niecodzienny wygląd, przezywając mutantem lub zwyrodnialstwem. Jeden nazwał ją suczką, a jeszcze inny porównał do pająka. Wreszcie przepuszczono ją bez większych przeszkód, jako że niczego ze sobą nie niosła, niczego nie wwoziła. Ot, kolejna zbłąkana dusza do połknięcia.
Długo maszerowała między murami, za którymi wznosiły się dzielnice Domeny Pierza, zasiedlone przez warstwę Złotorękich. Szła niejako wzdłuż szprychy koła, kierując się do samego środka, do piasty, wokół której obracała się cała metropolia. Plac Środkowy zawrócił jej w głowie kolorowymi straganami, tysiącami dóbr do nabycia, milionami zapachów do wąchania... Ale nie było jej dane długo podziwiać tych bogactw ani ozdobnych bram prowadzących do poszczególnych dzielnic. Nieomal siłą wepchnięto ją w obszerny portyk, a później w drogę wiodącą długim i krętym tunelem w dół, w parną przepaść napęczniałą miodowym światłem, odległym pogwarem i wonią dymu. Zepchnięto ją do Węzła - najwyższego punktu w Domenie Dzbana, w swoistym mieście-pod-miastem - gdzie uderzył ją niezwyczajny widok. Pod nią rozciągała się monstrualnych rozmiarów, potwornie głęboka i nieopisanie rozległa jaskinia.
Jej nowy dom.
Węzeł był punktem u sklepienia jaskini, w którym spotykały się wszystkie estakady Domeny Dzbana. Znajdował się u ujścia odwróconego do góry dnem lejka, a przynajmniej tak to w pierwszej chwili wyglądało. Węzeł był splotem i wąską gardzielą, której nie dało się ominąć, chcąc wyjść na powierzchnię.
Tane-tani oniemiała, widząc przed sobą niekończącą się sieć estakad. Gigantyczne wstęgi zawieszonych w powietrzu, wspartych na niknących w dole kolumnach dróg, którymi podążały setki ludzi. Oświetlone brunatnym blaskiem spadziowych latarni mamiły mirażem porozwieszanych w mroku lśniących punkcików, w oddali zlewających się w smugi mętnego poblasku. W połączeniu z dusznym powietrzem mieszało to zmysły i odurzało niczym narkotyk. Jednostajny szum fabrycznych maszyn i pulsujący gwar życia milionów mieszkańców sprawiały, że serce zdawało się zmieniać rytm na jakiś dziwny, nienaturalny i zbuntowany. Tane-tani ocknęła się z tego przepełnionego głęboką odrazą zachwytu, dopiero gdy ktoś potrącił ją brutalnie.
- Rusz się! - krzyknął przechodzień o pooranej bruzdami twarzy, lecz dziewczyna ani drgnęła, dopóki kolejny mężczyzna nie szturchnął jej łokciem.
Ciżba to gęstniała wokół niej, to znów rzedniała. Zupełnie jakby Węzeł był sercem pompującym krew do całego organizmu, estakady żyłami, a ludzie krwinkami. Uderzający bezmiar podmiasta porażał zmysły. Dziewczyna uznała, że jak najszybciej musi się dostać na sam dół i obejrzeć imponującą konstrukcję od drugiej strony. Ale podróż nie była szybka i łatwa. Windy poruszające się wzdłuż wspierających estakady kolumn, choć gwarantowały błyskawiczną przejażdżkę na samo dno jaskini, pozostawały poza zasięgiem większości mieszkańców Domeny Dzbana. Cena za taką przyjemność była ekstremalnie wysoka, a Tane-tani nie miała nawet ćwierci rżca, by za cokolwiek zapłacić. Z tegoż powodu odpadły wszelkiego rodzaju taksówki i pozostało jej pójść na piechotę lub wsiąść do żukołaza - wielkiego insekta o wydrążonym cielsku.
Podróż żukołazem była długa, nużąca, pozbawiona widoków, a w zamian gwarantowała szarpiące wątpiami torsje od mdlącego odoru, jakim był wypełniony luk pasażerski. Tane-tani zdołała jednak przysnąć, odrobinę reperując nadwątlone siły. Po dotarciu na miejsce trafiła w szalony wir podziemnego życia; tłum przelewał się gwałtownymi falami między niewzruszonymi falochronami kamienic. Cuchnący brudnym potem ludzie co rusz wpadali na nią, klnąc pod nosem i wyzywając od mutantów. Jedni złorzeczyli, inni zaś bezceremonialnie popychali. Nienawykła do tłoku dziewczyna dawała sobą pomiatać niczym porzucona wśród fal butelka. Gdy minął pierwszy, bolesny szok, Tane-tani powzięła decyzję, by poprosić kogoś o pomoc, o wskazanie noclegu albo nawet umożliwienie pracy w kuchni lub przy sprzątaniu. Lecz nikt nie słuchał. Nikogo nie obchodziła sześcioręka, brudna i bosa dziewczyna z wilgotnym spojrzeniem i drżącymi ustami. Nikt się nie zatrzymywał, nikt nie litował, nikt nie przejmował. Zaczepiała więc kogo popadło. Jakiś chłopiec zaraz napluł jej w oko, gruba niewiasta popchnęła w kałużę, a stary przewoźnik wykręcił jej rękę i zadarł kieckę pod szyję. Wyrwawszy się, uciekła zapłakana. Przysiadła pod mostem, na brzegu kanału wypełnionego gęstym płynem. Znalazłszy porzuconą kość, zaczęła ją łapczywie, choć z odrazą, ogryzać.
Siedząc tak, marznąc i odchodząc od zmysłów, z początku nie zauważyła przybysza. Wysoki mężczyzna w szarym prochowcu, z kręconymi włosami koloru żywego srebra i złocistą trąbką w dłoni, stanął nad płaczącą. Po chwili poczuła ciężar, z jakim cień nieznajomego przygniótł jej wątłe, skulone na kamieniu ciało.
- Nie bój się - powiedział miękkim głosem. - Pomogę ci. - Jego słowa docierały do niej powoli, miarowo wypełniając ciepłem skurczony ze strachu żołądek.
- Dlaczego?
- Nazywają mnie Trębaczem - powiedział, jakby miało to starczyć za odpowiedź. - A tobie jak na imię?
- Tane-tani.
- Miło mi cię poznać, Tane-tani. Chodź, odprowadzę cię w bezpieczne miejsce.
- Gdzie?
- Tam, gdzie się tobą zaopiekują - oświadczył z uśmiechem. - Chodźmy już, bo się przeziębisz. Strasznie tu wilgotno.
Wstała z wahaniem. Zaraz potem zachwiała się lekko, bo znużenie i głód dały się jej mocno we znaki. Trębacz ujął ją pod ramię, podtrzymał w silnym uścisku. Poczuła się niezwykle bezpiecznie. Zegar na dachu pobliskiej kamienicy kilka razy westchnął, kaszlnął i zakończył podwójnym sapnięciem.
- Późno już. Dasz radę iść?
Skinęła głową.
- Oprzyj się na moim ramieniu. Podejdziemy na Skwer Pękniętych Serc, gdzie weźmiemy dorożkę. To całkiem niedaleko.Ruszyli w drogę, mijając zaśmiecone podwórka i zagrodę pełną wielkich czerwonych kogutów.
- To wojownicy - zagaił Trębacz. - Te koguty walczą z innymi kogutami. Zakłada im się na łapki takie specjalne ostrogi, sakramencko długie i groźne ostrza, którymi rozdzierają się nawzajem. Dobrze wytresowany kogut potrafi wypatroszyć przeciwnika w parę chwil. Ale patrz w górę! Widzisz ten gigantyczny stalaktyt nad nami? Znajduje się w nim cała dzielnica. Mieszkają tam robotnicy jednej z gildii. A przed nami Aleja Zamętu. To historyczne miejsce, przynajmniej dla zwolenników Dualizmu. Wszystkich ich tutaj wyrżnięto, jeszcze w czasach, gdy miastem rządził Aggrepo, ostatni król. Ale to było dawno temu, teraz mieszkają tu tylko na wpół zdziczałe koty i trochę sierot zajmujących się wlepownictwem. Wiesz, co to jest wlepownictwo? Nie? Wlepia się klientowi kilka ciosów okutą pałką i prosi o pieniądze. Bardzo dochodowy interes. I niezwykle rozwojowy. Tak, rozwija mięśnie. Ale dzisiejszej młodzieży tylko to jedno w głowie; mocne bicepsy, żeby prać i silne łydki, żeby wiać. Takie czasy... Ale ty jesteś inna, prawda? Nie jesteś stąd. Przywiało cię zza murów, co? O nic nie pytam. Nie chcę wiedzieć niczego ponad to, że jesteś samotna i potrzebujesz pomocy. O, patrz; przed nami Plac Szalonych Proroków. Przejdźmy szybko, bo bywa tu niebezpiecznie. Zwolennicy różnych sekt czasem skaczą sobie do gardeł. Wtedy robi się tu naprawdę gorąco. Choć zwykle prorocy, wraz ze swoimi zwolennikami, okupują po prostu własne skrawki placu i plotą, co im ślina na język przyniesie. Czy to o końcu świata, czy o bluźniercach z gór Mazurbalu, albo o ich świętości. Zaiste, jest to plac pełen szaleńców. Nie słuchaj ich, potrafią tylko mieszać w umysłach naiwnych. A ty przecież nie potrzebujesz teraz niczego innego jak ciepłej strawy i czystego okrycia. Chodźmy szybciej, bo za tym tunelem czeka nas niełatwa przeprawa. Wyglądasz na przestraszoną, moja droga. Ale nic się nie bój. Trębacz cię ochroni.
- Gdzie mnie pan prowadzi? - Tane-tani odważyła się wreszcie zapytać.
- Mówiłem ci już. Na Skwer Pękniętych Serc.
- A potem? Gdzie udamy się potem?
- Do miejsca, gdzie się tobą zaopiekują, przecież mówiłem.
- Ale co to za miejsce?
- Zadajesz wiele pytań. - Trębacz uśmiechnął się, błyskając złotymi zębami. - Zaprowadzę cię do cyrku Anabora, mojego przyjaciela. To Najraj, ale w jego cyrku pracują też rodowici mieszkańcy Vakkerby. Będzie ci tam dobrze, zobaczysz. - Mężczyzna rozejrzał się po na wpół zrujnowanej okolicy czynszówek, łączonych niszczejącymi plombami z drewna i gliny. - Zagadujesz mnie, a powinienem mieć baczenie na drogę. Pamiętaj, że w Domenie Dzbana ciągle musisz mieć oczy naokoło głowy, bo inaczej marnie skończysz. Widzisz te żółte znaki na ścianach? To domy należące do gangu Połamańców, największej bandy Syndykatu Sinych Dłoni. To nie są mili chłopcy. Ze mną nic ci nie grozi, ale lepiej nie ryzykować. Przejdziemyszybko i zaraz za tym zakrętem będzie Most Duchów, a dalej jeszcze tylko Kwadrat Onieśmielenia.
Przebyli most i zagłębili się w sieć tuneli i korytarzy tworzących prymitywne domostwa zamieszkane przez groźnie wyglądających kloszardów. Bezpańskie psy powarkiwały na intruzów, trzymając się jednak na odległość. Gdy Trębacz i Tane-tani minęli osiedle nędzarzy, od Skweru Pękniętych Serc dzieliło ich jeszcze tylko kilka równoległych przecznic Piekielnego Przedsionka, skupiska melin, paserskich składów i domów lichwiarzy.
- Widzisz? Już prawie dotarliśmy. To za tamtą... Cholera!
W jednostajny gwar ulic wkradł się niepokojący wielogłos. Okrzyki młodych mężczyzn i metaliczny gwizd małych piszczałek. Tane-tani podążyła za wzrokiem Trębacza. W głębi brukowanej ulicy, zmiażdżonej w imadle dwóch rzędów ceglanych czynszówek, panował nieokreślony rejwach. Najpierw dojrzała wzniesioną flagę; w szkarłatnym polu widniała smoliście czarna, wyszczerzona w złowróżbnym uśmiechu ludzka czaszka. Drzewce flagi dzierżył starannie uczesany chłopak odziany w robotniczy kombinezon i czarne kalosze. Podobnie wyglądał tuzin jego towarzyszy idących we wściekłym pochodzie. Na czele tej grupy maszerował wysoki chudzielec z czerwonym megafonem w ręku. Mężczyzna był starszy niż reszta. Ogoloną głowę przystrajał wełnianym kaszkietem noszonym na bakier. Jego wydatny orli nos zdobiły druciane okulary.
- Wolność dla ludzi! - wykrzykiwał przez swój megafon. - Wolność od trucizny! Siła w czystości!
Tane-tani wzdrygnęła się. Wyrzucane przez megafon słowa ociekały niepohamowaną agresją.
- To Czyści - wyjaśnił Trębacz. - Tak siebie nazywają. Czerń czaszki na chorągwiach oznacza zaprzeczenie wielobarwności, która w ich przekonaniu symbolizuje magiczne skażenie. Czerwień to krew. Czysta krew prawdziwych, nieskażonych ludzi. Wszyscy Czyści byli kiedyś robotnikami w fabrykach Zakonu, ale odeszli, by uniknąć skażenia, czy zanieczyszczenia, jak oni sami to nazywają. Teraz utrzymują się nie wiadomo z czego, lecz nie wyglądają na takich, którzy by głodowali. Ludzie ich lubią, bo otwarcie występują przeciw Technomagom. Technomagowie zaś mają ich w dupie, bo ci głupcy w kaloszach zwykli całą swoją nienawiść do Zakonu przelewać na zanieczyszczonych, co im najwyraźniej w pełni wystarcza. Lepiej idźmy dalej, póki nas nie zauważyli.
Tane-tani w zdumieniu przyglądała się czerwonym opaskom na ramionach maszerujących młodzieńców. Na każdej opasce widniała czarna trupia główka, taka sama jak na chorągwi. Dziewczynie zmroziło krew w żyłach na ten widok. Trębacz, trzymając ją mocno pod łokciem, pospiesznie prowadził w kierunku skweru, gdzie czekał rząd dorożek. Nagle rozległ się gwizd i gromki okrzyk niesiony siłą czerwonego megafonu:
- Dorwać kurwę! Wyczyścić!
Puścili się biegiem, bosa Tane-tani i Trębacz, a za nimi tuzin rozpalonych do białości mężczyzn. Dziewczyna spojrzała w biegu za siebie i zobaczyła ich, do cna przepełnionych ślepą nienawiścią. Spienione usta zagryzali w gniewnym grymasie, oczy błyskały wściekle, pięści już wędrowały ku pasom w poszukiwaniu noży i kastetów.
Lęk rozdarł jej trzewia niczym rozgrzany pręt, zrównując z poddanym pierwotnemu instynktowi zwierzęciem. Trębacz pociągnął ją z całych sił ku najbliższej dorożce, niemal siłą wciskając do wnętrza kabiny.
- Do Małego Kotła, do cyrku Anabora! - krzyknął do zdumionego woźnicy, rzucając mu całego rżca, lecz sam nie wsiadł do pojazdu.
Olbrzymi, zaprzężony do powozu knur o nienaturalnie rozrośniętych mięśniach ruszył gwałtownym galopem, wywołując tym nagłą falę smrodu. Tane-tani spojrzała za siebie na stojącego pośrodku skweru wybawiciela. Ten wyglądał, jakby nie zamierzał uciekać.
- Powiedz Anaborowi, że przysyła cię Trębacz! - zawołał, odwracając się twarzą do nadciągającej grupki Czystych. Do ust przytknął ustnik złocistej trąbki.
Tane-tani nie dosłyszała już jednak melodii, nie zobaczyła, co działo się dalej, gdyż powóz wjechał w krętą uliczkę, a później był już tylko smrodliwy powiew na twarzy i dojmujące uczucie ulgi, że zdołała uciec.
Wieczne Miasto Vakkerby otworzyło przed nią swe rozgrzane uda, Domena Dzbana wessała ją w wilgotne łono Małego Kotła. Dziewczyna nie pojmowała, co sprawiło, że nieznajomy pomógł jej, nie żądając niczego w zamian. Chłonęła przesyconą fabrycznym dymem aurę podmiasta, nasłuchując gwaru życia mieszkańców, wczuwając się w puls uliczek i korytarzy, przesiąkając atmosferą poruszenia, niepokoju, napięcia i strachu. Czuła się jak na dnie ogromnego gara pełnego wrzącej zupy, któremu pozostawiono zbyt wąską szczelinę pod pokrywką, przez co nagromadzona para zaraz wystrzeli z potworną siłą w górę, wysadzając w powietrze naziemną część miasta. Tane-tani doznała wrażenia, że oto zstąpiła do krainy chaosu, że oddała się na pastwę demonów miasta i nic już w jej życiu nie będzie takie samo.
Zwymiotowała dopiero po dotarciu na miejsce, zaraz pod łukową bramą cyrku Anabora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz