(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #23 Fragment "Łowca z lasu" - Andriej Lewicki

Rozdział pierwszy

O ludziach
i mutantach


Tylko u ludzi bywa, że im głośniej ktoś krzyczy, tym słabiej bije. U zwierząt przeważnie jest na odwrót – im głośniej ryczą, tym mocniej gryzą. Dziki ryczą wyjątkowo głośno, a już ten to mnie prawie że ogłuszył. Akurat zdążyłem wbić w dno wilczego dołu trzeci zaostrzony pal, gdy zwierz zwalił się do jamy, niemalże prosto na moją głowę.

Dziki mutanty nazywa się u nas garbusami – wielkie stwory, o garbach twardych jak kamień i łbach upstrzonych ostrymi kościanymi naroślami. W sumie to czysty fart, że dzik spadł nie na mnie, a właśnie na pal. Niefartem było to, że nie zdążyłem go porządnie umocować – od uderzenia zaostrzony kół pochylił się i przewrócił.
Ale swoje zadanie zdążył wypełnić, bo brzuszysko garbusowi rozdarł jak się patrzy… co nie przeszkodziło mutantowi rzucić się do ataku. Dziki są wyjątkowo wredne, z reguły starają się stratować i rozszarpać wszystko, co tylko się porusza i oddycha, a dowolną istotę innego gatunku postrzegają jako natychmiastowe zagrożenie, które należy wdeptać w glebę po same uszy. Cisnąwszy mu w ryj nożem, rzuciłem się ku ścianie jamy, będącej w zasadzie głębokim, szerokim leśnym zapadliskiem. Nieco podcięliśmy jego brzegi za pomocą łopaty, z dna wybraliśmy liście i suche gałęzie. Przede mną wisiała przywiązana do drzewa na górze lina. Podskoczyłem, złapałem za nią, zacząłem się wspinać – i w tym momencie szabla odyńca wbiła mi się w nogę.
Dzika twoja rogata mać, za jakie grzechy?! Ja tu przecież nic złego nie chciałem robić, tylko zwabić go do dziury, poczekać, aż się wykrwawi, odrąbać mu głowę i obedrzeć ze skóry! Czysty biznes, nic osobistego!
Świat zawirował z bólu, palce ześliznęły się po linie. Aj, trzeba było założyć swoje specjalne rękawiczki!
Na górze ukazała się siwa głowa.
– Trzym się! – Michaił złapał mnie za rękę.
Garbus szalał, rzucał łbem i ryczał. Podkurczyłem nogi, czując, jak krew strużką ścieka mi do lewego buta.
Michaił chwycił mnie drugą ręką, zawisł wychylony za krawędź jamy. Spod rozchełstanej koszuli wysunął się jego wisior – płaskie metalowe puzderko wielkości pudełka zapałek, dyndające na tytanowym łańcuszku. Mój partner natężył się i sapiąc głośno, powoli wciągnął mnie na górę. W dole odyniec prychał, chrumkał i kręcił się w kółko, zachlapując ściółkę krwią.
– W dupę mutanta z takim życiem! – wydyszałem, siadając pod drzewem i ostrożnie podwijając nogawkę. – Skąd się ten palant wziął?! Miał tu przyleźć za minimum pół godziny, nie wcześniej! Przecież jeszcze nawet zanęty nie położyliśmy!

Rolę zanęty pełnić miało pół worka zgniłych jabłek, w których się lubują dziki garbusy. One to w ogóle zeżrą wszystko jak leci: żołędzie, orzechy, nasiona, owoce, mięcho… Nawet człowieka bez większego problemu opierdzielą. Ale z jakiegoś powodu zgniłe jabłka są dla nich wyjątkowym delikatesem.
Jamę mieliśmy jeszcze przykryć uprzednio przyszykowanymi długimi żerdziami, potem narzucać na to chrustu i liści, a na wierzchu tego wszystkiego ułożyć jabłka. Zlecenie na dzika dostaliśmy od mieszkańców Oriechowki. Od jakiegoś czasu nękał ich, ryjąc po polach, strasząc kobiety i dzieci, a niedawno zabił pastucha i rozegnał stado chuderlawych wiejskich kóz.
Michaił schował wisior za pazuchę. Pochodzenie tej błyskotki było jego zazdrośnie strzeżoną tajemnicą. Nieraz już próbowałem go o to wypytać – co to za wisior, co takiego oznacza, ale partner był nieugięty i nawet po pijaku nie puszczał pary z gęby, aż w końcu odpuściłem. Coś tam ukrywa – jego prywatna sprawa. Już dawno zrozumiałem, że w przeszłości Michaiła były rozdziały, o których nie miał zamiaru nikomu opowiadać.
Mój towarzysz dawno już przekroczył półwiecze, ale trzymał się naprawdę porządnie i w ogóle był z niego silny chłop. Solidne bary, umięśniony, żylasty, zupełnie jak atleta na emeryturze. No i czuć było w nim wojskową szkołę. Przywykł do dyscypliny, codziennie urządzał gimnastykę, a co drugi dzień sparing ze mną: a to boks, a to zapasy, to znów na noże. Byłem od niego o pół głowy wyższy, dobre dziesięć kilo szczuplejszy i ze dwa razy młodszy, a mimo to zdarzało się, że z trudem nadążałem za nim podczas długich marszy przełajowych.
Marsze takie urządzamy sobie dość często, dzięki czemu zdążyliśmy zwiedzić już prawie całe dostępne terytorium. Las okrążał zabójczym zielonym oceanem stosunkowo niedużą wysepkę, na której wypadło nam mieszkać. A czy gdzieś na Ziemi były inne, podobne wysepki…? Byłem pewien, że muszą być, ale stąd nie było szans do nich dotrzeć. Ja w każdym razie nie słyszałem o ekspedycji, która wróciłaby z głębin Lasu.
– Ranę trzeba szybko opatrzyć – powiedział Michaił.
– Opatrzę, tylko najpierw zatłukę tę świnię rogatą.
Sięgnąłem po mój krótkolufowy „ogryzek”, czyli TOZ-106. Strzelba leżała na kurtce, narzuconej na przygotowane do ułożenia na pułapce żerdzie. Mój TOZ miał samorobny magazynek na pięć nabojów, a w składaną kolbę wspawane mocowanie, w którym można było trzymać drugi, zapasowy.
– Nie wygłupiaj się – odparł mój partner. – Idź ty swoim burżujskim obrzynem wróble straszyć. To zwykłego dzika strzelać trzeba pod łopatkę albo w szyję, a żeby ubić garbusa, to tylko jak w oko albo w brzuch trafisz. W oko stąd nie strzelisz, a w brzuch to już w ogóle.
– Takiś mądry? To daj swojego karabinka.
Na ramieniu Michaiła wisiał sztucer Tigr, który mój towarzysz ładował wzmocnioną wojskową amunicją. Do strzelania garbusów jak znalazł.
– Nie-a. – Pokręcił głową. – Tygryska ci nie dam. Nie ma sensu przeciwpancernych marnować na dzika, on i tak sam się zaraz zawinie. I w ogóle to przestań mi tu się emocjonować jak baba. Nauczysz się wreszcie kiedyś…?
Zatrzymaliśmy krwawienie, przemyliśmy ranę wodą utlenioną, założyliśmy opatrunek. W tym samym czasie garbusowi zdecydowanie zaczynało już brakować sił – w końcu jemu nie miał kto zatamować walącej z brzucha juchy, więc słabł z minuty na minutę. Usiedliśmy na skraju jamy, żeby chwilę odetchnąć, ale wtedy Michaił trącił mnie w bok, uśmiechnął się, od czego na policzkach zrobiły mu się nieduże dołeczki, i zagaił:
– Dowcip mi się przypomniał. Wpadły raz do jamy cztery mutanty: lis mutant, wilk mutant, zając mutant i Świnia. No i Świnia się odzywa… Co, opowiadałem już? – Musiał domyślić się po mojej minie.
Niekiedy nie mogę się mojemu partnerowi i zarazem przyjacielowi nadziwić. Spokojnie mógłby być moim ojcem – kawał chłopa, dorosły, w latach już, były żołnierz, doświadczony w boju, z niejednego chleba piec jadł. Nauczył mnie całej masy przydatnych rzeczy: sztuki przeżycia w głuszy, taktyki walki, planowania, walki wręcz, strzelania, przekazał mnóstwo zwykłej, praktycznej mądrości życiowej… A przecież od czasu do czasu łapie go taka dziecinada, żeby nie powiedzieć, że zdziecinnienie: dowcipy zaczyna opowiadać, żartować sobie i w ogóle… Ale ostatecznie świat dziesięć lat po Pandemii, która pochłonęła większość rodzaju ludzkiego, jest krwawy, brutalny, niebezpieczny i mroczny; każdy radzi sobie z tym po swojemu, więc Michaił bierze się za dowcipy i krotochwile, jak dzieciak. Nasze stosunki też zresztą są mocno nietypowe: ani nauczyciel i uczeń, ani partnerzy, ani przyjaciele… Nie trafisz za tym.
Wyciągnąłem kapciuch z resztką machorki, skręciłem cygaretkę. W ogóle to nie palę dużo, chyba że w stresie albo po kielichu. Michaił kopci nałogowo, więc chronicznie brakuje mu deficytowego tytoniu, co przekłada się na ciągły głód nikotynowy. Podpaliłem, zaciągnąłem się i od razu podałem papierosa towarzyszowi. Ten złapał kilka głębokich machów, powiedział:
– A ja się przespaceruję.
Odebrałem skręta, zaciągnąłem się ze smakiem i też się podniosłem. Ostrożnie przeniósłszy ciężar ciała na ranną nogę, zastanowiłem się nad odczuciami. Zrobiłem krok, drugi… Nie jest źle. To znaczy oczywiście, że jest źle, w końcu jak mogłoby być dobrze z taką dziurą, ale da się wytrzymać. Mogło być gorzej.
Garbus w jamie nagle zaryczał wielkim głosem i rzucił się do ataku na ścianę. Dziabnął ją centralnym rogiem, sterczącym spod dolnej szczęki, rzucił łbem, prując gliniastą ziemię, podskoczył, obrócił się w miejscu i znów zaczął się miotać.
Michaił wyprostował się, poruszył ramionami. Był ubrany dokładnie w takie same, jak ja, kamuflażowe spodnie, wpuszczone w cholewy wysokich butów, i szarą kurtkę myśliwską. Moja, zielona, leżała na żerdziach. Te dwie kurtki razem ze spodniami, butami, namiotem i trzystugramową sztabką srebra dostaliśmy rok temu w zamian za to, że pod Białą Cerkwią pomogliśmy grupie nieszczęśników odbić ich schron z artefaktami z łap bandy, która nadciągnęła z południa.
– No dobra, nasza robota skończona – oświadczył Michaił. – Idź do obozu, bo jeszcze ktoś się napatoczy i nam zwinie namiot, przygotuj kolację. Ja tu poczekam, aż nasz garbus wyzionie ducha, urżnę mu łeb i przyciągnę.
– Mnie przecież dziabnął! – zaoponowałem. – Ja go chcę zabić. Mało, że chcę, marzę o tym!
Partner podrapał się po plasterku naklejonym na prawym policzku – wczoraj wieczorem zaciął się po ciemku podczas golenia.– Ależ ty czasem namolny jesteś, Stas. Mówię ci, żebyś do obozu poszedł, bo bez namiotu zostaniemy.
– Zemścić się chcę – naciskałem. – Tam przy komórkach i tak nikt nie chodzi, tylko my. Zemsta jest dobra i przyjemna.
– Zemsta dobrze robi na zdrowie psychiczne, nie przeczę. Ale w tym wypadku masz do czynienia nie z człowiekiem, a z nierozumną bestią. Wiesz, jak to powiedział kiedyś ktoś mądry? Że wybaczać należy tylko tym, którzy zemsty są niegodni. Ot, i ten rogaty prosiak właśnie nie jest godny. Przecież on nawet nic nie rozumie.
– Sam mówiłeś, że garbusy mają zalążki intelektu.
– Otóż to: tylko zalążki.
Nie odpuszczałem:
– Łeb takiego samca musi ważyć ze trzydzieści kilo, jak nie więcej. Plus do tego trzeba go oprawić, mięso może i łykowate, ale co, chyba nie chcesz go tutaj zostawić? Straszne marnotrawstwo by było. Uwędzić, zasolić…
Może część Sigizmundowi przerzucić albo sprzedać tutejszym. No i co, jak to wszystko sam przeniesiesz? Mieliśmy przecież zrobić włóki. Sam nie dasz rady.
– A ty już tym bardziej z twoją nogą.
Michaił popatrzył w zadumie na niebo. Południe dawno już minęło, w koronach drzew szumiał wiatr, szeleszcząc liśćmi. Była wczesna jesień – robiło się chłodno, ale jeszcze nie przyszły przymrozki, nocami spaliśmy bez ogniska. Od niedużej dąbrowy, gdzie rozłożyliśmy pułapkę, były jakieś trzy kilometry na południowy zachód do Oriechowki. A na wschodzie rozciągała się duża połać Lasu. Właśnie stamtąd, z zabójczego dla ludzi zmutowanego matecznika, wyłaził ten odyniec garbus, który tak dał się we znaki tutejszym.
Miałem swój pomysł na rozwiązanie tej sytuacji, ale mój towarzysz obwieścił go pierwszy:
– Trzeba będzie obóz przenieść tutaj. Komórki, jasna rzecz, lepsze, ale… Dobra, to ty zostań tutaj, poczekaj, aż garbus zdechnie. Ja wezmę płachtę, plecak i jedzenie. Weź no popatrz na mnie…
Popatrzyłem. On przypatrzył mi się uważnie i zapytał:
– W głowie ci się nie kręci? Rzygać się nie chce?
– Gdzie tam, wszystko gra. Rana jak rana, nie pierwszy raz przecież, dobrze jest.
– Dobra, to czekaj, a ja niezadługo będę.
Michaił wziął ode mnie cygaretkę, zaciągnął się ostatni raz, oddał mi i poszedł.
Dopaliłem, naciągnąłem kurtkę. Pogroziłem garbusowi kułakiem. Tamten prychał, tupał ciężko na dnie jamy, od czasu do czasu stawał i rzucał łbem. Szyi jako takiej te stwory praktycznie nie mają, korpus przechodzi od razu w kanciasty łeb ze sterczącymi na wszystkie strony rogami. Oczu nie widać, tylko ciemne szczelinki w fałdach twardej, szczeciniastej skóry.– Zastrzelić by cię, brzydalu! – warknąłem wściekle, nadal zły na siebie i dzika za to, że w tak prostej operacji dorobiłem się dziury w łydce i bólu dupy… znaczy się nogi, na dobre półtora tygodnia.
Garbus w odpowiedzi zahuczał i przewrócił się na bok; zobaczyłem, że całe brzucho ma utytłane krwią. Podniósł się z wysiłkiem, znów zaczął łazić dokoła jamy. Nie było mi go szkoda ani na gram – litościwi w naszych czasach żyją krótko. Mutant przyczynił się do śmierci co najmniej jednej osoby, przez niego mieszkańcy Oriechowki stracili kilka kóz, co dla mieszkańców chutoru mogło oznaczać perspektywę rychłego głodu i kolejnych śmierci. Krótko mówiąc: w wilczym dole pode mną kręcił się pomiot Lasu, który należało bez wahania tępić. Tyle, i ani słowa więcej. Za tę robotę przyobiecano nam dwadzieścia nabojów do tigra, trzy dziesiątki do mojego obrzyna, dużą paczkę zapałek sztormówek i pięć sporych puszek konserw. W naszych czasach podstawową i powszechnie akceptowaną walutą stały się stare monety jedno i dziesięciorublowe oraz sztabki srebra i złota. Walutą równoległą można było nazwać różnego kalibru amunicję. Michaił twierdził, że podczas Pandemii zginęło około dziewięćdziesięciu-dziewięćdziesięciu pięciu procent ludności, a zatem procentowy stosunek ilości nabojów w magazynach wojskowych na jednego żywego człowieka zdecydowanie wzrósł. Tylko i wyłącznie dlatego mogliśmy jeszcze strzelać z broni palnej, a nie popylać po lasach z lukami i procami.
Spieszyło mi się do rychłego powrotu na Oriechowkę z jeszcze jednego powodu. Otóż gdy wychodziliśmy na łowy, Lerka – córka starszego wioski – bardzo wieloznacznie na mnie popatrywała, a na moją propozycję zawarcia bliższej znajomości dała mi do zrozumienia, że jeśli wrócimy z głową upolowanego odyńca, na to i owo będę mógł liczyć.I właśnie wtedy garbus zdechł. To znaczy, słowami Michaiła – zawinął się do lepszego świata. Wyciągnął kopyta. Zaliczył zgon. Swoją drogą, o wiele wcześniej, niż się spodziewałem. Ni z tego, ni z owego nagle posępnie, dojmująco zaryczał i zaczął się cofać. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem, żeby się samiec garbusa cofał. Normalnie się przed nikim ani niczym nie cofają, nawet przed ciemnymi leszymi, nawet przed niedźwiedziami samotnikami. Najwyraźniej teraz dzik musiał ujrzeć przed sobą straszliwe lico nieuchronnej zwierzęcej śmierci. Potem znów przewrócił się na bok, wierzgnął racicami – i oddał ducha Lasowi.
Odczekałem kilka minut, żeby mieć pewność. Mutant nie poruszał się. Rzuciłem w niego kilka kamyków, przy czym dwa trafiły prosto w rozpruty brzuch – no, tego by żaden garbus nie zniósł. Wziąłem długą żerdź, dźgnąłem truchło raz i drugi. No dobra, to by było na tyle. Świnka gotowa.
Uzbroiwszy się w siekierę, zszedłem na dół, podniosłem z ziemi nóż, którym zacinałem wcześniej pale, podsunąłem się od strony brzucha i dźgnąłem garbusa w ranę. Nic, nawet nie drgnął. Trup aż miło.
Wyciągnąłem zza pasa siekierkę. Takie karczycho rąbać to zupełnie jakby drzewo ścinać. Tam przecież są kręgi szyjne jak pnie, a skóra niczym dębowa decha… No ale trudno, nie pierwszy raz i nie ostatni. Splunąłem w dłonie, złapałem mocniej trzonek, podniosłem nad głową… I zamarłem.
Opuściłem siekierę. Zmarszczyłem czoło. Wsłuchałem w ciszę. Zdawało mi się – czy padł strzał? Jak gdyby za lasem…
Jeszcze dwa kolejne! Ki czort, kto tam strzela?
Z dna jamy nie można było określić, skąd dobiega dźwięk. Ot, do diabła, a jeśli to Michaił się tam na kogoś natknął?! Czasu minęło niemało, przecież powinien już albo kończyć zwijanie obozu, albo wracać.
Kolejny strzał. Oj, niedobrze, niedobrze… Wylazłem z jamy.
Za dąbrówką rozciągała się nizinka, a za nią wznosił nieduży pagórek. No, nawet nie tyle pagórek, a taki płaski, niewysoki garb. Trzymając policzek oparty o obciągniętą wiewiórczym futerkiem kolbę śrutówki, wspiąłem się na górę – i usłyszałem w oddali szum silnika. Sądząc po dźwięku, zbliżały się motocykle.
Na szczycie pagórka stała sobie przechylona na bok szopa, obrośnięta rozłożystymi łopianami. Krzywe ściany, w dachu więcej dziur niż klepek – ot, właśnie tam rozłożyliśmy się obozem. Nikt nigdy tutaj poza nami nie zaglądał, ile razy byśmy tu nie przychodzili, w życiu nikogo nie widzieliśmy, ani nawet śladów.
Mój obrzynek jest leciutki, raptem dwa i pół kilo. Ma nieco krótki spust, ale idzie się przyzwyczaić. Palec trzymałem gotowy w kabłąku… Wystawiwszy przed siebie lufę, ruszyłem ku dziurze w ścianie szopy. Zajrzałem do środka.
Ścisnęło mnie w żołądku, zimna struga potu poleciała między łopatkami. W szopie było pusto. To jest – zupełnie pusto. Ani naszych rzeczy, ani zawiniątka z namiotem, ani plecaka. Przez dziury w dachu wpadały promienie światła, rysując jaśniejsze plamy na drewnianej podłodze. W szczelinach między deskami powyrastała trawa, w rogach zalegały hałdy ziemi, pośrodku pomieszczenia leżał kawał pordzewiałej blachy pod ognisko, teraz pokryty tylko warstwą popiołu i wypalonych węgli.Niech to Las pochłonie, gdzie się podział mój towarzysz?! Od razu przez głowę pogalopowały niefajne myśli, przypomniały mi się opowieści o znikających ludziach, których jakieś dziwne stwory porywały rzekomo w głębiny Lasu. Było takie miasteczko pod Kijowem – Bojarka bodajże… Pewnego pięknego dnia zniknęli z niego wszyscy mieszkańcy, i to bez śladu – ani krwi, ani śladów walki, nic nie zostało. Nic.
Ale zaraz – tutaj jest krew! O, ciemne, wilgotne plamy na ścianie przy dziurze w przeciwległej ścianie szopy. Wodząc z lewa na prawo moją śrutówką, podszedłem bliżej, wyjrzałem na zewnątrz.
Łopiany były połamane i zdeptane. Przedarłszy się przez zarośla, zauważyłem, że hen, daleko pośród pustki, ktoś jedzie, oddalając się od dąbrowy. Co my tam mamy…? Chyba para motocykli i coś większego, jak gdyby quad? Lornetka by się przydała, ale nie miałem ani lornetki, ani nawet celownika optycznego. No nie miałem, do diaska, a tak by się teraz przydał! Nie było szans, żeby dojrzeć cokolwiek bardziej szczegółowo z tej odległości, tym bardziej że za maszynami ciągnął się błękitny obłoczek spalin. Tak mi się tylko wydawało, że na jednym z motorów mignęło coś czerwonego – jak gdyby pasażer w jaskrawej kurtce albo koszuli.
Na skraju łąki znalazłem koleiny ze śladami opon, a przypatrzywszy się, doszedłem do wniosku, że poza dwoma motocyklami musiał tu być też trójkołowiec. Sprzętu jeżdżącego w okolicy nie było wcale tak dużo – w sensie kołowego, ale faktycznie jeżdżącego. Problemy z benzyną – bo skąd ją brać? Przecież w przeciągu kilku lat traci właściwości, lżejsze frakcje po prostu odparowują, choćbyś kanister nawet zaspawał. Dłużej da się przechować tylko niskooktanową, ale tyle lat po Pandemii nawet jej ze świeczką szukać… Chociaż benzynę jakoś tam wzbogacają tymi specdodatkami, ale też weź je i znajdź. Rzecz jasna, jest jeszcze diesel, ten dłużej postoi, tylko znów – skąd go brać? Tak więc transportu pod dostatkiem, a jeździć nie ma czym.
Motocyklami najczęściej jeżdżą koczownicy Czarnego Rynku. Bajkerzy… Chociaż trójkołowców jakoś wcześniej w ich autoparku nie widywałem. Nietypowy pojazd, tym łatwiej będzie tę bandę znaleźć. Chyba. O ile się nie pomyliłem przy odczytywaniu śladów.
Od tego biegania rozbolała mnie noga. Kulejąc, wróciłem do szopy i usiadłem ciężko przy ognisku.
Całkiem możliwe, że to właśnie brygada bajkerów przypadkiem natknęła się na nasze obozowisko i połakomiła na sprzęt i zapasy. Ale wtedy by zabili Michaiła. Albo zostawili rannego tutaj. Chociaż raczej by zabili, bo po co zostawiać za plecami potencjalnego wroga?
Koczownicy nie mieliby powodu, żeby porywać mojego partnera – ani żywego, ani martwego. No więc po co go zabrali? Chyba że leży gdzieś tu martwy w krzakach. Zacząłem podnosić się, żeby znów wyjść na dwór i poszperać w zaroślach, ale zauważyłem coś błyszczącego pod krawędzią stalowej płyty. Pogmerałem pod nią palcami i wyciągnąłem wisior na tytanowym łańcuszku.
Spochmurniałem, obracając znalezisko w rękach. Do tej pory ani razu nie miałem szansy nawet dotknąć tej błyskotki… A przecież niemożliwe, żeby wisiorek tak po prostu zsunął się Michaiłowi z szyi – chyba że sam go ściągnął, gdy rzucili się na niego koczownicy, i wcisnął pod płytę. Schował, żeby nie wpadło tamtym w łapy. I pewnie, żebym ja znalazł. Przecież wiedział, że będę tu węszyć, próbując zrozumieć, co i jak się wydarzyło.
Podrapałem się po głowie. Wystrzały padły cztery, a ile ze strony Michaiła – nie wiadomo. Musieli go postrzelić, rannego pewnie związali, bo sam by raczej nie poszedł z koczownikami. Złapali, związali i wywieźli. Ale on zostawił mi ten medalion.
Raz jeszcze popatrzyłem na świecidełko. Metalowa blaszka z uszkiem, przez które przewleczono cienki łańcuszek. Czort wie, do czego to może być…
I wtedy zauważyłem szkic na stalowej płycie – przy resztkach ogniska wyrysowany był węglem drzewnym nierówny okrąg, a w nim litera V, przekreślona zygzakiem podobnym do błyskawicy. Michaił to rysował czy jak? Jakaś wiadomość dla mnie…? Tylko że patrzę na ten rysunek i nic mi to nie mówi, z niczym się nie kojarzy.
Jednym słowem, jest niewesoło. A co gorsza, zupełnie nie rozumiem: po jakiego radioaktywnego grzyba zabrali go ze sobą bajkerzy-koczownicy? A to przecież niebezpieczni chłopcy, z nimi trzeba ostrożnie. Skórzane kurtki, ćwieki, kolce, dopalacze, karty, broń i benzyna, nieogolone mordy, czarne rękawiczki, rewolwery, obrzyny, skrócone kałasze i pistolety maszynowe, strzelby-pompki… Taaak. Piękne, malownicze połączenie ogromnego paramilitarnego klubu motorowego i dzikiej tatarskiej ordy – oto Czarny Rynek w dwóch zdaniach. Ale przecież nijak im na odcisk nie nadepnęliśmy, żadnemu z ugrupowań, band i organizacji nie pchaliśmy się przed oczy. A może porwanie ma jakiś związek z przeszłością Michaiła? Przecież on sam dziwnie mało o tym mówił, a o ostatnich latach przed Pandemią nie wspominał nawet po kielichu. Z jakiegoś powodu pięć lat jego życia skrywała zasłona milczenia, której ani myślał uchylać. Z rodziną ani krewnymi nie miał kontaktu, nie wiem nawet, czy jakichś miał. Żadnych znajomych, towarzyszy broni… Nic. O nikim nie słyszałem ani słowa. No, wyjątkiem był tylko Sigizmund, były szef zaopatrzenia z bazy wojskowej, z którym Michaił znał się jeszcze przed Pandemią, a do którego nie raz i nie dwa zaglądaliśmy. Sigizmund miał na Czarnym Rynku swoją namiotową knajpę. Zdarzało nam się przywozić na jego grilla mięso rzadkich mutantów.
Tak, Czarny Rynek to dopiero miejsce. Jego centrum, całe pachnące dymem ognisk, oparami spalin, potem, prochowym dymem i krwią, nazywane jest po prostu Kwaterą. Tam gnieździ się Chan i jakiś tuzin band, stanowiących podstawę bajkerskiej ordy. W najbliższej okolicy stoją obozami pozostałe brygady, najemnicy, myśliwi, handlarze, kłębiący się tam jak trutnie wokół ula – to odlatując dalej, to znów przybliżając się ku centrum, okazjonalnie rozkładając się na pograniczu Kwatery albo przenosząc dalej od niej.
No i co miałem począć? Zrobiłem kółko po szopie, przerzucając wisior z ręki do ręki. Ech… Jak ktoś ma wielu przyjaciół, to nie ma ani jednego. Przyjaciel – to zawsze ten jedyny, prawdziwy, a cała reszta to zwykli, pospolici znajomi i koledzy. Niezależnie od dzielącej nas przepaści wieku, Michaił już dawno przestał być moim nauczycielem, a stał się przyjacielem. Jedynym, jakiego miałem przez całe życie.
Wyszedłem na zewnątrz, popatrzyłem w kierunku, gdzie zniknęli porywacze. Stąd do jądra ciemności Czarnego Rynku miałem jakieś dwanaście kilometrów. Dojdę tam jeszcze za dnia.
Zawiesiłem medalion na szyi, przerzuciłem strzelbę na plecy. Kulejąc, ruszyłem przez łąkę.

Rozdział drugi

Czarny Rynek

Hałas usłyszałem już na skraju miasta. Chociaż, jakie tam miasto, ruiny jak okiem sięgnąć. Pośród morza gruzów i hałd wielkiej płyty stał relatywnie jeszcze cały kilku piętrowy blok, za którym coś się działo. Dolatywał do mnie gwar głosów, okrzyki… Chyba nikt się tam nie bił, ale i tak należało uważać.
Po drodze wyjąłem i naciągnąłem rękawiczki. Skórzane, z materiałowymi wstawkami i poobcinanymi opuszkami palców. Rękawiczki miały swoją małą tajemnicę – malutką, ale zacną. Kto wie co się może wydarzyć na Czarnym Rynku…?
Noga bolała mnie nie na żarty, ale i tak starałem się maszerować żwawo. Obszedłem blok łukiem przez zarośnięty burzanem ugór – i zobaczyłem tłum ludzi w dżinsach, czarnych ramoneskach i innych skórach. Na poboczu stały motory – głównie crossy i choppery, pomiędzy nimi kilka rozchwierutanych ciężarówek, orurowany dżip z uciętym dachem i jakiś sedan z drzwiami obitymi skórami zwierząt.
Sporo się ich zjechało, sądząc po bogactwie auto-parku. Chyba większość okolicznych band ściągnęła… Tylko po co?Tłum hałasował i przelewał się to tu, to tam. Słychać było, jak ktoś gardłuje przez megafon. Głowy ludzi zasłaniały mi widok, więc rozejrzałem się i wdrapałem na pobliski balkon. Poprzez wyłamane drzwi widać było wnętrze dawno już rozszabrowanego mieszkania. Pod ścianą pobłyskiwały bladozieloną iluminacją trzy nierówne krystaliczne kolumny, podobne do zrobionych ze szkła drzew. Powykrzywiane, z odgałęzieniami i naroślami, świeciły delikatnie w rytmie to rozbłyskujących, to gasnących wewnątrz nich szmaragdowych plamek. Geody, tak się nazywały te cosie. A całość razem – to anomalia „kryształ”. Radioaktywna, najczęściej pojawiała się w budynkach. W starszej anomalii geody świecą niebieskawo, a skoro te były bladozielone, to znaczyło, że „kryształ” jeszcze niedojrzały i na razie nie promieniuje. Ale i korzyści z niego żadnej, bo jeszcze nie rodzi artefaktów.
W ogóle wszelkie dziwne rzeczy na planecie zaczęły się niezadługo przed Pandemią, kiedy ludzie po raz pierwszy zwrócili uwagę na rozrastający się Las. Ja tych czasów prawie nie pamiętam, ale Michaił opowiadał, że zaczęły się wtedy pojawiać nowe szczepy bakterii, potem owadów, przyspieszyły mutacje, więc nagle zaczęły mnożyć się najróżniejsze wcześniej nieznane zwierzaki. No a potem uczeni ogłosili coś takiego, że cały świat aż wstrzymał dech: okazało się, że na terytorium zajętym przez Las – a wtedy to był jeszcze zwykły las, z małej litery, i ludzie mogli po nim chodzić – znacząco przyspieszyła degradacja i przetwarzanie substancji toksycznych. To znaczy Las rozpuszczał w sobie cały ten syf, wszystkie odpady, śmieci i chemikalia, które wtedy w ogromnych ilościach produkowaliśmy, zamieniając je w przedziwne anomalie, czasami pojawiające się nawet w miejscach, do których pozornie jeszcze nie dotarł. Wyjaśnień dla tej zadziwiającej własności Lasu naprodukowano bez liku. Niektórzy twierdzili, że jego korzenie i grzybnia dały radę przeniknąć pod ziemią na dziesiątki kilometrów pod „czystymi” terytoriami. Inni z kolei uważali, że Las może poprzez pole elektromagnetyczne Ziemi wpływać z dystansu na warunki geograficzne, szykując nowe regiony dla swej ekspansji.
Michaił uwielbiał prowadzić wieczorne rozmowy przy ognisku na takie właśnie tematy. Zresztą to właśnie on zmusił mnie do przeczytania kilku podręczników, które wygrzebaliśmy w porzuconej szkole. Ale jeśli odłożyć na bok te wszystkie wymądrzania się, to stwierdzić z całą pewnością można było tylko jedno: dowolny typ anomalii był co najmniej nieprzyjemny, a przeważnie śmiercionośny.
Jakkolwiek niespecjalnie się czułem, stercząc tak zaraz obok „kryształu”, ten nie był na razie niebezpieczny, o ile tylko unikało się chwytania za geody. Kontuzjowana noga bolała jak diabli, więc nie myślałem nawet o przełażeniu na drugi balkon, tylko usiadłem sobie na barierce, przysłaniając dłonią oczy od słońca.
Tłum zgromadził się wokół dawno wyschłej okrągłej fontanny, w której centrum postawiono zbite z desek podwyższenie. Na szczycie konstrukcji ułożono stos chrustu i gałęzi, na którym z kolei spoczywał ubrany wyłącznie w spodnie czarnobrody mężczyzna. Jego ogromny, blady brzuch sterczał ku górze. Obok niego na platformie podskakiwał kudłaty konus w dżinsowych bryczesach i wysokich kowbojkach, wrzeszcząc do megafonu:
– Żołnierzem jest się z zawodu! Walczy się z potrzeby chwili! Ale wojownikiem jest się z głębi duszy! Wielkim wojownikiem był Boszka Chmiel! Przedwcześnie odebrano go naszej Wielkiej Ordzie, i teraz płaczą nasze serca! Kula podłego włóczęgi przerwała nić życia Boszki! I mało nam tego, że włóczęgę przybito gwoździami do drzewa! Nic nie wróci nam towarzysza i druha naszego! Wieczna pamięć ci i sława, Boszko Chmielu, respekty i szacun po wiek wieków!
Tłum zaszumiał głośniej. Kudłaty wzniósł nad głową usiany kropkami nitów czarny pasek, z którego zwieszały się pochewki noży i kabura.
– A oto i pas naszego przedwcześnie zgasłego towarzysza Boszki, który zaraz po pogrzebie pójdzie pod młotek! Tak jak i ramoneska niepowstrzymanego Boszki, zszyta ze skóry cętkowanego knura, oraz jego glany i bandana! I najważniejsze: obrzyn potężnego Boszki Chmielą, wielkiego wojownika, masakratora mutantów!
Z tymi słowami mistrz ceremonii rzucił pasek długonogiej panience w szorcikach i futrzanej kurteczce założonej na gołe ciało, która kręciła się nieopodal platformy. Zaraz obok, pod ochroną trzech uzbrojonych siepaczy w czarnych kaskach, stał stolik z rzeczami po zmarłym. Paniusia złapała pasek w locie, pomachała nim wyzywająco, zakręciła biodrami, jak gdyby do paska dorzucając w bonusie też nieliche co nieco, i odłożyła go na stół.
Michaił zawsze nazywał koczowników barbarzyńcami nowych czasów właśnie z powodu iście paleolitycznych zwyczajów Czarnego Rynku. Ludzie mówili, że co poniektóre bandy składają nawet ofiary. Wolałem nie wnikać, czy na chwałę swoich pogańskich bóstw rzezają ludzi, czy mutanty. Bajkerzy uważali też, że siła wojownika przechodzi w jego wyposażenie – niby że skóra albo bandana po jakkolwiek potężnym, ale teraz niezaprzeczalnie martwym lokalnym fajterze miała uratować człowieka przed kulką. Kto by w coś takiego uwierzył? A wśród koczowników nie wierzył mało kto. Ubrania i wyposażenie zmarłych albo palono razem z nimi, żeby służyły właścicielowi dalej w życiu pozagrobowym, albo od razu po pogrzebie sprzedawano chętnym. Decyzja zależała pół na pół od życzeń zmarłego i tego, co sobie postanowili jego poplecznicy i bliscy.
Kudłaty prowadzący w dżinsowych bryczesach teatralnym gestem wyszarpnął z kieszeni wielką, pozłacaną zapalniczkę. Pojawił się płomyczek.
– Nadeszła pora podpalania! – wrzasnął, a tłum zawył. – Niech stanie się ogień!!!
Setka karabinów i pistoletów podniosła się ku górze, huk wystrzałów zadudnił pomiędzy ruinami, zabłysnęły iskry z prochu nienadążającego spalać się w oberżniętych lufach.
Płomienie strzeliły ku górze, kłęby ciemnego dymu zasłoniły fontannę. Kudłaty zeskoczył pospiesznie z platformy, żeby przypadkiem z rozpędu samemu nie dołączyć w Krainie Wiecznych Łowów do przedwcześnie odebranego wszystkim Boszki Chmielą, megawojownika i masakratora wszystkiego, co się rusza. Musiało im się tam mocno ciepło zrobić od ognia, bo prowadzący krzyknął do ochroniarzy, którzy podnieśli i przesunęli stolik nieco dalej od pałającego żarem stosu pogrzebowego.
Podniosłem się, zauważywszy, że na ocembrowaniu fontanny siedzi jeszcze kilku kolesi w czarnych kaskach – więcej ochroniarzy, pewnie, żeby tłum nie zaczął przedwcześnie dzielić majątku zmarłego. Ludzie tymczasem wściekali się, darli i strzelali, wielu wymachiwało wyblakłymi flagami, bo koczownicy mieli do nich upodobanie. Jakiś inteligent podrzucił w powietrze butelkę, sieknął do niej z pistoletu. Szkło posypało się na głowy sąsiadów, a ci jak jeden mąż zaczęli okładać go pięściami.
A może faktycznie ten cały Boszka był na tyle sławnym wojownikiem, że to na jego pogrzeb się zjechały wszystkie okoliczne bandy, teraz stojące obozem w okolicy? No, oczywiście ten i ów mógł się nie zjawić, ale coś takiego klan Boszki uzna za zniewagę. Na pogrzebach zresztą co i rusz wybuchała jakaś wendeta albo po naszemu „wróżda” – nie zjawić się na ceremonii to jak plunąć w twarz rodzinie nieboszczyka.
Czyli co – porywacze Michaiła też tu będą? Albo może chociażby ktoś od nich, jakiś reprezentant bandy?
Oparłem się o ścianę ręką, wyprostowałem na tyle, na ile pozwalała obolała noga. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzyć cokolwiek konkretnego w tym tłumie.
O ile widziałem, to pomiędzy stojącymi wszędzie dokoła maszynami nie było ani jednego trójkołowca.
Pytanie: na ile mogli mnie wyprzedzić porywacze? Oni jechali, ja szedłem, starałem się podbiegać, ale kulałem, więc tempo miałem słabe… Ale i oni nie po asfalcie pruli, bo przecież normalnych dróg teraz ze świecą szukaj, a po polach i bezdrożach. Rozpędzić się nie mieli gdzie, bo od razu człowieka wyrzuca z siodełka i kraksa gotowa. Zatem pewnie mieli ze trzy godziny przewagi.
Platforma w centrum fontanny płonęła, zapach spalenizny niósł się po okolicy. Trzeba iść, pomyślałem sobie. Namiot Sigizmunda będzie jakiś kilometr stąd, na skraju placu miasteczka. Pogadam z nim, potem pokombinuję, co robić dalej.
Już, już chciałem schodzić, kiedy po lewej od fontanny mignęła mi jaskrawa plama – ktoś w czerwonej koszuli odłączył się od tłumu. Czy to przypadkiem nie ten sam, co wtedy? Sążnistymi krokami ruszył w głąb ruin osiedla, więc i ja zeskoczyłem na dół, żeby pójść za tym gościem.
Noga trafiła na jakąś nierówność, ból walnął mnie w ranę jak młotem. Krzyknąłem, upadłem na bok, kolba strzelby wbiła mi się pod żebra.
Zgrzytając zębami, przekręciłem się na plecy, podciągnąłem kolano do piersi, zacząłem obmacywać kostkę. Wrażenie miałem takie, jakbym spadł z dziesiątego piętra, z tym że zamiast kulturalnie rozmaślić się na betonie, przeżyłem. Kiedy ból nieco odpuścił, usiadłem, potem jakoś podniosłem się do pionu. Poprawiłem śrutówkę na ramieniu, bardzo ostrożnie przeniosłem ciężar ciała na zranioną nogę, zrobiłem na próbę krok, potem drugi… No, chyba już trochę lepiej. No dobra, czas leczy rany, podstawa to w trakcie kuracji nie zdechnąć.
Kulejąc, puściłem się śladem czerwonej koszuli. Szerokim łukiem wyminąłem zgromadzenie, żeby przypadkiem nie wplątać się w jakąś drakę – było tu pełno pijanych koczowników, a każdy jeden mógł o byle co się przyczepić: a to nie tak spojrzę, a to nie tak ubrany jestem… Jak na tutejsze standardy, moje łaszki były trochę zbyt – no, były zbyt wsiowe. Ubogie. Dla bajkerów-koczowników liczy się status, który podkreśla się właśnie ubiorem. Ilość i wielkość ponaszywanych na kurtki i wydziaranych na przedramionach trupich czaszek, jebitność sprzączek, grubość kajdana na szyi… Wszystko to podobno ma swój sens. Michaił twierdził, że ta biżuteria i tatuaże są dla czarnorynkowców tym, czym barwy wojenne i pióropusze dla Indian, a ja w mojej myśliwskiej kurtałce, spodniach w kamo i brudnych butach wyglądałem jak jakiś rolnik oderwany granatem od pługa. No, nie znaczy to, że każdy obowiązkowo będzie mnie tu gnębić – w końcu myśliwych i handlarzy na Czarnym Rynku też nie brakowało, więc tu nie takie ciuchy i mordy widywali – ale w pijany, nabuzowany tłum lepiej się nie pchać.
A czerwona koszula zniknęła. Próbowałem przyspieszyć kroku, ale zyskałem tylko tyle, że noga zaczęła boleć mocniej. Minąłem ulicę porytą jak po ogniu artylerii, potem szereg namiotów, w których mieszkali handlarze, były warsztat samochodowy… Kiedyś było tu pusto, teraz na wyasfaltowanym placyku z kanałem remontowym i budyneczkiem garażu rozłożyła się jakaś banda. Dostrzegłem ciężarówkę z żelazną krypą bez okienek, na której siedziało dwóch bajkerów pod bronią, obok kanału stały dwa motocykle. Jeden nawet z przyczepą, ale co z tego – to nie był trójkołowiec.Zmierzchało, słońce chowało się za ruinami. Placyk też usiany był lejami i dziurami, wszędzie wysepki połamanego asfaltu, wyrwy i pagórki pozarastane burzanem. Po przeciwległej stronie, nieco mniej nadgryzionej zębem czasu i wojny, stała Jurta.
Już gdy wyszedłem na plac i rozejrzałem się, uświadomiłem sobie, że koczownika w czerwonym zgubiłem. Chociaż mógł to być zupełnie nie ten… Ale mógł być ten! I gdzie, jak go teraz szukać?
Po placyku ciągnęły się długie cienie, robiło się chłodnawo. Tylko patrzeć, jak zapadnie noc. Rozglądając się na boki, czy gdzieś nie mignie mi czerwona plama, ruszyłem ku Jurcie.
Ruchoma nieruchomość Sigizmunda była konstrukcją – delikatnie mówiąc – złożoną. Jurta składała się z grubego wojskowego brezentu, skór, futer, desek, blachy falistej i eternitu; od jej centralnej części odchodziło kilka korytarzy, a w dodatku do niej dostawiono jeszcze cztery inne namioty, przy czym dwa były pełnowymiarowymi sztabówkami z oddzielną konstrukcją i planem przestrzennym. Wszystko to, poprzegradzane drewnianymi słupami, linkami naciągów, ściankami działowymi z desek i blachy, tworzyło istny labirynt, w którym mieściły się dwie przytulne sypialnie do wynajęcia za stosunkowo niewygórowaną cenę, dwie przestronne sale gościnne i składy. W samym centrum konstrukcji ukryta była betonowa budka dawnej podstacji transformatorowej, której drzwi Sigizmund wzmocnił ryglami i zamkami, używając jako składu rzeczy szczególnie cennych. A do tego pod Jurtą znajdowała się jeszcze spora piwnica-ziemianka, w której przechowywano żywność.
Od czasu do czasu Chan podejmował decyzję o zmianie miejsca, a wtedy Czarny Rynek przekoczowywał gdzie indziej – ale tu stał już długo, więc i Sigizmund zdążył się okopać. Swoją drogą: ciekawe, co z Jurtą zrobi, kiedy Chanowi znudzi się to miejsce?
Noga nadal nie dawała spokoju. Powłócząc nią, podszedłem ku wejściu, przy którym na niedużym taboreciku siedziało wielkie chłopisko w dżinsach ze skórzanymi łatami na kolanach, ubrane w rozpiętą po sam czarny pępek koszulę z oderwanymi rękawami. Drab już dłuższy czas się na mnie gapił, więc gdy podszedłem, zmierzył mnie leniwie sceptycznym spojrzeniem i rzucił:
– Co, pewnie z Lasu?
– Sig u siebie? – Zrobiłem krok do środka.
– Stać! Gdzie leziesz, kmiocie leśny?
Odwróciłem się do niego, a ten wyciągnął przed siebie nogę, zagradzając nią wejście niczym kłodą. Wielki jak brzoza, głupi jak koza… Oparty o taboret stał sobie czarny gumowy młotek na długim trzonku. No tak, lokalny wykidajło.
– Co, zaschło w pysku? Tutaj za darmo to tylko w ryj dostaniesz.
– Nudzisz się? – zapytałem grzecznie. – Taką masz zabawę, że odstraszasz klientów od lokalu?
– A jaki tam z ciebie klient, mutant cię jechał? Nawet na normalne ubranie grosza nie masz… Patrzcie go, klient się znalazł!
Wielkolud na prawym bicepsie – grubym jak trzy moje – wytatuowany miał byczy czerep. Wykidajło skrzywił się, splunął mi pod nogi, trafiając prosto na but.
– Bujaj worki do swojego Lasu, dziadu.– Najgłośniej szczekają kundle, a już najbardziej te bezzębne – rzuciłem mimochodem.
Zatrybił nie od razu. Dobre trzy sekundy rozważał ukrytą w moich słowach wielką tajemnicę, a dopiero potem zstąpiło na niego… nie, nie olśnienie. Raczej złość. Zaczął się podnosić, wyszczerzył zęby – i wtedy zza moich pleców rozległ się kobiecy głos:
– Cegła, czyś ty zgłupiał? Na co ty sobie pozwalasz?
Obejrzałem się przez ramię – i przegapiłem cios.
Wykidajło o przezwisku Cegła złapał swój młotek i rąbnął mnie nim prosto w piersi.
Nogi się pode mną ugięły, upadłem na plecy, spróbowałem usiąść, ale on kopnął mnie butem na płask w twarz, rozbijając wargi i odrzucając w tył.
– Waruj, suko mutancka! Kiedy człowiek ci mówi „waruj!”, to robisz waruj! Jak człowiek powie „czołgaj się!”, to się czołgasz! Rozumiesz?!
– Cegła, dość!
W polu widzenia pojawiła się ciemnowłosa dziewczyna z wiadrem. Wolną ręką złapała draba za ramię, ten odepchnął ją, zatoczyła się i prawie upadła.
Oj, nie powinien był tego robić… Co prawda jechał mutant dziewczynę, co mi po niej? Ale bysio nie powinien się dekoncentrować, powtarzać mojego błędu, tym bardziej że stał dokładnie obok mnie.
Podniosłem się na łokciu, a potem zrobiłem krótki prosty prawą, jak to nazywa Michaił. Tylko że uderzyłem nie w szczękę, jak by należało, a w opięte dżinsami krocze. Nie tak znów łatwo wyprowadzić cios w tak typowe miejsce, gdy uderza się nie od dołu, a na wprost… Ale przecież miałem rękawiczki. Sekret tkwił w rękawiczkach.
A właściwie nie tyle sekret, ile stalowe kolce pod materiałowymi wstawkami na kostkach i kłykciach. Prawa rękawiczka miała jeszcze jedną dodatkową niespodziankę, ale teraz nie pora na nią. Poza tym nie na darmo przecież ćwiczyłem latami, bijąc pięściami najpierw w zawieszone na ścianach worki z piaskiem, potem w same ściany, w pnie drzew podczas popasów, zbierając od Michaiła cięgi i potem oddając z nawiązką.
Na każdy palec przypadały po dwa kolce plus wstawiona pomiędzy nie stalowa „tarka” z wystającymi piramidkami. To na wypadek normalnego uderzenia pięścią, bo przecież można jeszcze bić kłykciami, a wtedy górne kolce sterczą niczym małe tarany. Niezbyt zabawnie czymś takim oberwać, szczególnie w nos lub gardło.
Ale teraz ograniczyłem się do zwykłego ciosu bokserskiego, tyle że z całej siły plus bonus za irytację. Nie miałem absolutnie nic osobistego do tego byka, nie miałem ochoty się z nim bić, naprawdę mało mnie obchodził on i jego bajkerskie fochy! Chciałem tylko jak najszybciej mieć go z głowy i ruszyć dalej, a nie urządzać tutaj konkurs samczej siły i cwaniakowania.
Cegła krzyknął, zachwiał się, złapał jedną ręką za krocze, a drugą machnął swoim młotem.
Gdyby mnie trafił, to chybabym już nie wstał. Dlatego też skorzystałem z tego, że byłem od tego knura drobniejszy i szybszy. Mimo bolącej nogi poderwałem się, dopadłem wykidajły i też wziąłem zamach – dwiema otwartymi rękami. Dłonie pomknęły ku głowie Cegły i z absolutnie radosnym, głośnymi donośnym „chlap!” walnęły go z obu stron po uszach.
Od takiego uderzenia potrafią popękać bębenki. Teraz co prawda raczej nie popękały, ale Cegle na pewno zakręciło się we łbie, poza tym najwyraźniej chwilowo ogłuchł. I chyba coś mu jednak pękło, ciśnienie się musiało zmienić czy co – dość, że nie jest to typowe dla uderzenia po uszach – bo z nosa rzuciła mu się krew.
Cegła zajęczał, upadł na ziemię, rzucając głową i rozbryzgując dokoła szkarłatne krople. Otarłem wierzchem dłoni krew z rozbitych warg.
– No to teraz żeś dał do pieca! – odezwała się dziewczyna, o której szczerze mówiąc, zupełnie zapomniałem.
Przyjrzałem się jej. Nawet niczego sobie. Patrzcie no, i udało jej się nie rozlać wody, kiedy ją Cegła popchnął.
– Dobrze ci tak, palancie! – dodała, patrząc na osiłka.
Głos miała, jak by tu powiedzieć… miły. Jak dziewczyna ma taki głos, to od razu by się ją chciało przytulić.
Cegła buczał, chlipał i pełzał nam u stóp, próbując trzymać się jednocześnie za krocze i oboje uszu.
– Nie mam ja na to czasu… – warknąłem, trąc nadal bolące po uderzeniu młotkiem żebra i przestępując nad wykidajłą. – Potrzebny mi Sig, i to już.
– No to chodź. – Dziewczyna weszła do Jurty.
– Pomogę ci z wiadrem – rzuciłem za nią.
Tylko fuknęła, ale odstawiła wiadro na klepisko.
– O, patrzcie, jaki się galant znalazł. No to pomóż.
Z marszu złapałem wiadro, zmełłem przekleństwo, gdy noga znów zabolała. Dziewczyna zapytała:
– Znacie się z Sigiem?
– Mhm. Bywałem tu nieraz, ale ani ciebie, ani tego Cegłówki nie widziałem.
– Czyli bywałeś, ale dawno. Ja już miesiąc jak w Jurcie pracuję, a Cegła w ogóle jeszcze dłużej. Tak w ogóle, Ksańka jestem. To tak, rozumiesz, na wszelki wypadek mówię, jeszcze się zainteresujesz czy co…
– Stas jestem. I jak do Siga trafiłaś, Ksenia?
– Ksańka – poprawiła mnie. – Ojciec mój był garbarzem, na Rynku mieszkaliśmy. Byli z Sigizmundem kolegami, więc jak ojciec już umierał, to kazał tamtemu obiecać, że mnie przygarnie na służbę. No i teraz tu za roznoszącą robię.
– Kelnerkę znaczy się.
– Jasne. I jeszcze koktajle mieszam. Ten twój cały Sig…
Popatrzyła na mnie i nie dokończyła. Pewnie chciała powiedzieć, że Sigizmund to skąpy złamas i dokłada jej roboty, a płaci mało albo wcale, lecz zrezygnowała. Ostatecznie nie wiedziała, jakie mam z nim układy i czy potem nie rozpaplam o jej zwierzeniach.
Ale dziewczyny już nie słuchałem, bo w tej samej chwili zauważyłem gościa w czerwonej koszuli, z długimi włosami zebranymi w koński ogon. Był ubrany poza tym w skórzane spodnie z frędzlami, a na szyi miał zawiązaną jaskrawozieloną chustę w duże, czarne trupie czachy. Na prawym biodrze obrzyn w kaburze, a z wąskiej kieszonki na lewym udzie wystawał rozkładany nóż. Nóż, który znałem. Las mi świadkiem – ten sam wojskowyCQC-11, ze złamanym wave-haczykiem na tylcu ostrza. Haczyk mądre ludzie wymyśliły, żeby się nóż wygodniej otwierał, jak go wyciągasz z kieszeni. Słowem – rozkładany nóż Michaiła. Albo może się mylę? Może koczownik miał w kieszeni inny nóż, tylko podobny? Żeby się upewnić, trzeba będzie go zmusić, żeby wyciągnął…
A on siedział sobie sam przy stoliku i pił z glinianego kubka. Gdy weszliśmy, ożywił się nagle, podciągnął nogi, wyprostował się. Chociaż nie. Ożywił się, jak weszła Ksańka, a nie „my”. Na mnie uwagi nawet nie zwrócił.
Roznosząca też go zauważyła i umilkła. Szedłem za nią, no bo przecież nie będę teraz do tego czerwonego startował. Nie mam żadnych dowodów, a zresztą co tu udowadniać? I przed kim? Niby dlaczego dowolna z band Czarnego Rynku nie miałaby sobie napaść i ograbić samotnego dziadka? Albo i sprzedać w niewolę. Mają za sobą prawo silniejszego, a za Michaiłem nikt się nie wstawi.
Dobrze, żeby ten czerwony wyciągnął nóż z kieszeni, a wtedy będę wiedział. Ale przecież nie urządzę burdy tu i teraz, bez powodu – chociażby dlatego, że na murbeton stanie za nim jeszcze kilku siedzących w sali koczowników.
Dziewczyna zatrzymała się przy kontuarze zbudowanym ze skrzynek obitych na górze deskami, więc stanąłem obok, rozglądając się po okrągłej salce z niedużymi okienkami. Wysoki sufit opierał się na wkopanym w klepisko centralnym palu. Dokoła ustawiono ławki i stoły. Jakiś trzynastoletni łepek rozpalał ogień pod rożnem, na którym wisiała sobie świeżo sprawiona Świnia – zwykła, nawet nie mutant. Różowo-czerwone boczki prosiaka pobłyskiwały tłuszczykiem, nad paleniskiem zwisał blaszany okap z rurą, wychodzącą przez sufit.
Ludzi było tu sześciu – trzech koczowników rżnących w karty i walących gorzałę, dwóch coś jadło, no i nasz czerwonokoszulowiec… który akurat wstał i ruszył w naszą stronę.
Miał twarz z gatunku tych, które podobają się tępym idiotkom: wymuskaną i chamską zarazem. Idiotki chamstwo mylą z pewnością siebie, a wymuskanie z przystojnością.
– Ksaniuś, a ty wieczorem to będziesz, jak zwykle? – zagaił czerwony, ignorując mnie, jakbym był taboretem.
– A tobie to po co, Gończy?
– A to ty się sama już domyśl! – zachichotał. – Dokładnie po to. Pora, żeby się trochę bliżej poznać, zacieśnić znajomość, słyszysz? No, to zajrzę potem, pójdziemy gdzieś.
– Weź się, nigdzie z tobą nie idę!
Tamten tylko się uśmiechnął, uniósł jedną brew z bezczelną, wsiurską pewnością siebie na zasadzie „wszystkie gąski są moje”.
– A niby dokąd jeszcze pójdziesz? No, to na razie, mała, a wieczorem randeczka.
Z tymi słowy Gończy otaksował dziewczynę spojrzeniem od stóp do głów, jak gdyby już rozbierając ją w myślach, i poszedł sobie.
– Dupek żołędny z Lasu! – rzuciła, gdy tamten już wyszedł.
Spróbować pójść za nim czy jak? Nie jest jeszcze do końca ciemno, Gończy może mnie przyuważyć, a szkoda by było tak głupio ryzykować, dopóki nie wiem właściwie nic. Jeżeli Ksańka go zna, to ją powypytuję, ale to też później, żeby teraz nie zauważyła, że się tamtym podejrzanie interesuję. I wtedy zauważyłem, że stojąca nieco z boku dziewczyna mi się przygląda. Przygląda się tak z zupełnie nieskrywanym zainteresowaniem, i jeszcze okręca na paluszku pukiel czarnych włosów. Ot, mowa ciała, jego mać. Tutaj nie oszukasz… No dobra, ale nie pora na to. Wszystko w moich rękach, więc nie ma co osłabiać chwytu. Michaił musi gdzieś tu być, miejmy nadzieję, że wciąż żywy – najpierw jego znajdę, a dziewczynki potem.
– Ksańka, a ty się gdzie szlajasz?
Z przejścia do sąsiedniego pomieszczenia, skąd już wcześniej donosił się brzęk talerzy, wynurzył się gospodarz Jurty z tacą pełną żarcia. Sig był łysawy, niski, krępy, brzuchaty, z krótkimi, pulchnymi rączkami. I w fartuchu. A poza tym cały czas czymś zajęty i zmartwiony. No, nie tyle „czymś”, ile tym, jak tu najwięcej zarobić, samemu się nie narobić i jeszcze umocnić własną pozycję. Bardziej przyziemnego i interesownego człowieka w życiu nie widziałem.
– Po wodę byłam – odparowała dziewczyna. – Sam mnie pan posłał.
– Po wodę to pięć minut, a ciebie już kwadrans jak nie ma. Masz! – Podał jej tacę. – I nieś tam, widzisz? Wagan i jego ekipa tam siedzą. Czekają, a ja co, sam mam jedzenie roznosić?
Ksańka zabrała tacę, ruszyła w stronę szulerów. Odstawiłem wiadro na podłogę, uścisnąłem podaną rękę.
– Ciągle się obijają. – Sig pokręcił głową. – Pogrzeb widziałeś? Boszka był jednym z brygadzistów Chana.
Część ludzi tam zostanie na pochlej, a część zwali się tutaj. A ty co, też na pogrzeb pewnie? Chociaż nie, ty nie koczownik, po co ci to… A gdzie Miszka?
– A gdzieś tutaj – odpowiedziałem wymijająco.
– To znaczy…? – Mina Siga zmieniła się na silnie zaniepokojoną. Oj, do kłopotów ma nasz grubasek niesamowitego nosa! Przecież nic jeszcze nie powiedziałem, a ten już gotów do biegu. Dokładnie to pomagało mu przeżyć na Czarnym Rynku, i to nie tylko przeżyć, ale wręcz – wedle lokalnych standardów – doskonale prosperować.
– Sig, słuchaj, jest sprawa… – zacząłem.
I w tej samej chwili do sali wpadł wykidajło Cegła z obrzynem w rękach. Latająca z lewa na prawo lufa skierowała się prosto na nas.
Czasem lepiej od razu strzelać, a potem gadać. Bez słowa popchnąłem Siga za kontuar, jednocześnie kopnąwszy go gładko pod kolano, a sam padłem prosto na krawędź najbliższego stołu, który z hukiem wywalił się na podłogę – a ja zaraz za nim. Mojego „ogryzka” miałem już w rękach. Huknął strzał, blat aż zadudnił, poleciały drzazgi, ale na szczęście śrut uwiązł w drewnie. Rozległy się ciężkie kroki – to Cegła leciał po mnie.
– Zdychaj, ścierwo leśne! – wrzasnął jak obłąkany.
Taaak, bezmyślnej radości zatrzymać się nie da… ale spróbować można. Jest tuż-tuż, kawał byka. Spudłować się nie da. Nawet nie wstając, kopnąłem jeden ze stołków przy barze, przewracając go na ziemię – powinno to na ułamek sekundy zająć Cegłę – a sam wystawiłem nad krawędzią blatu lufę i dałem ognia.Huk, krzyk. Łomot upadającego ciała.
TOZ-106 to w zasadzie broń ochrony osobistej, dla myśliwego taka krótka lufa się nie nadaje, chociaż na zwierza da się z nim pójść, szczególnie niedużego. Cegła może do niedużych się nie zaliczał, ale zwierz z niego był po całości, więc wystarczyło mu aż nadto – w końcu „ogryzek” miałem załadowany nie śrutem i nie kartaczem, a pełną kulą. Oberwać kalibrem dwadzieścia to niezła trauma.
Przeładowawszy w rekordowym tempie, wyskoczyłem zza stołu. Kula trafiła w udo – wykidajło wił się na podłodze, chrypiał i przewracał oczami.
– Debilu ty jeden! – warknąłem z wyrzutem, podchodząc bliżej. – Tylko pięć nabojów mi zostało!
Czubek mojego buta z pełnym impetem huknął Cegłę w czerep. Ten tylko chrząknął i ucichł. Z przestrzelonego uda sączyła się krew, rozlewając ciemną kałużą na twardo ubitej polepie.
Karciarze poderwali się i teraz szli ku mnie, a ich miny nie wróżyły nic dobrego. Odsunąłem się o krok, patrząc to na jednego, to na drugiego, ale wtedy zza kontuaru wychynął Sigizmund i szybko załagodził sytuację. Z początku uspokoił koczowników, usadził z powrotem za stołem, potem z jego polecenia blada jak płótno Ksańka przyniosła butelkę siwuchy i polała wszystkim obecnym „na koszt firmy”.
Z kuchni przybiegło dwóch chłopaków, jeden młodszy, Igor – to ten, który dopiero co rozpalał ogień, i nieco starszy Borka. Wyjrzał wąsaty kucharz, popatrzył, pokręcił głową i schował się. Sig przykazał młodym wynieść i opatrzyć Cegłę, potem popatrzył na mnie wściekle.
– No i…? Co znów, panie myśliwy? Po cholerę mi zatłukłeś wykidajłę?
– Przecież żyje, tylko nieprzytomny. – Splunąłem na ziemię, wciąż zły z powodu straty naboju. I na dodatek wszystkiego dopiero teraz, w Jurcie, uświadomiłem sobie, że siekiera, którą zamierzałem odrąbać łeb odyńcowi, nadal pewnie leży na dnie jamy w lesie. Jestem teraz na dobrą sprawę jak żebrak jakiś: strzelba i pięć nabojów, trzy żelazne ruble, nóż i tylko to, co na sobie. I jak niby mam jeszcze ratować towarzysza z takim sprzętem i bronią?
– Sam widziałeś przecież, pierwszy się rzucił – dodałem jeszcze.
– No przecież nie sam z siebie! Znaczy, że go potargałeś już wcześniej!
– Sigizmundzie Pietrowiczu, jego Cegła nie chciał do środka wpuścić i młotkiem uderzył – wtrąciła się Ksańka, ale gospodarz tak na nią spojrzał, że tylko wcisnęła głowę w ramiona i zmyła się do kuchni.
– Chciałem wejść, pytałem o ciebie – wyjaśniłem, gdy Sigizmund znów popatrzył na mnie. – A ten cwaniak nie puszczał, zaczął się pultać.
– I co, ciebie to rusza?
– A w dupie mam jego pultanie, są ważniejsze sprawy, słuchaj…
– Ważniejsze?! – wściekł się Sig. – Nowego wykidajłę mi załatwiłeś! Paszoł won, gówniarzu jeden, żeby mi tu twoja noga więcej…
Złapałem go za fraki, szarpnięciem przyciągnąłem ku sobie, wysyczałem, patrząc prosto w oczy:
– Michaiła porwali koczownicy. Po niego przyszedłem. Sram na twoich wykidajłów i ich problemy, więc albo się uspokoisz i pogadamy jak ludzie, albo tu i teraz mordę ci skuję!
Zastygł. Wytrzeszczył oczy, potem oderwał moją rękę od kołnierza i poprawił fartuch. Ruszył korytarzykiem w głąb Jurty, odwrócił się tylko i rzucił:
– Chodź ze mną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz