(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #22 Fragment "Ogień przebudzenia" - Anthony Ryan

Prolog

Sprawozdanie dla Zarządu
Żelaznego Syndykatu Handlowego
Siedziba Główna
Posiadłości w Feros

Sprawozdawca: Lodima Bondersil, pełniąca obowiązki dyrektora oddziału w Carvenporcie (Posiadłości Arradsyjskie)
Data: 29 settemera 1578 (166 dzień 135 roku Kompanii według kalendarza korporacyjnego)
Temat: Wydarzenia towarzyszące zgonowi pana Havelica Dunmorna, dyrektora oddziału w Carvenporcie (Posiadłości Arradsyjskie)
Szanowni Państwo!

Zanim poniższe sprawozdanie dotrze do Państwa rąk, bez wątpienia otrzymacie już dzięki transowi wieści na temat zgonu mojego bezpośredniego przełożonego, pana Havelica Dunmorna oraz wstępny szacunek liczby towarzyszących temu tragicznemu zajściu ofiar i znacznych rozmiarów szkód materialnych. Sporządzam tę pisemną relację, mając nadzieję i oczekując, że w ten sposób zażegnam wszelkie niemądre i wynikające z niedoinformowania plotki rozsiewane przez konkurencję lub pracowników Syndykatu (lista zalecanych zwolnień i kontraktów do zerwania w załączniku). Moją intencją jest przedstawienie klarownego i obiektywnego sprawozdania z wydarzeń, a tym samym pełniejsze poinformowanie obradującego Zarządu, dzięki czemu dalsze dyrektywy, jakich wydanie Zarząd może uznać za stosowne, zyskają głębsze zakorzenienie w faktach.


Wspomniany incydent miał miejsce w dzielnicach Portowej i Żniwnej Carvenportu oraz w ich bezpośrednim sąsiedztwie w dniu 26 settemera. Zarząd zapewne przypomina sobie przekaz transowy z 12 dimestera od pana Dunmorna, w którym opisał schwytanie dzikiego Czarnego przez Niezależną Kompanię Pracowników Najemnych „Osacznicy” podczas przewlekłej ekspedycji w południowo-zachodnie regiony Interioru Arradsyjskiego. Odsyłam także Zarząd do poprzednich dziesięciu kwartalnych sprawozdań pisemnych z naszego oddziału dotyczących rosnącego spadku liczebności inwentarza żywego w zagrodach hodowlanych, z których wynika, że Czarne są najkrócej żyjącą rasą. Z pewnością nie muszę przypominać Zarządowi o nieustannie zmniejszającej się mocy produktu uzyskiwanego od sztuk niedorosłych i pochodzących z chowu wsobnego. Dlatego też schwytanie żywego, zdrowego dzikiego Czarnego (pierwszy taki sukces od kilkunastu lat) szeregi pracowników Syndykatu powitały z niemałym podnieceniem, ponieważ niosło ono ze sobą szansę na poprawienie wartości hodowlanej inwentarza żywego oraz jakości uzyskiwanego produktu w nadchodzących latach. Niestety te nadzieje okazały się przedwczesne.

Czarny, w pełni wyrośnięty samiec o długości około szesnastu stóp, okazał się niezwykle trudny w prowadzeniu, wiecznie niespokojny i skłonny do niebezpiecznych, gwałtownych ruchów nawet po podaniu środków uspokajających i solidnym unieruchomieniu pyska kagańcem. Kilku żniwiarzy zostało ranionych podczas przepychanek ze zwierzęciem, a jeden trwale okaleczony, kiedy Czarny zmiażdżył go o ścianę zagrody, po tym jak przez kilka godzin udawał sennego. Przebiegłość różnych ras zamieszkujących te ziemie częstokroć była odnotowywana zarówno przez żniwiarzy, jak i naturalistów, ale muszę przyznać się do znacznej osobistej konsternacji spowodowanej nikczemnością i wyrachowaniem okazanymi przez to zwierzę, cechami, z jakimi nie zetknęłam się przez wszystkie lata spędzone na tym kontynencie.

Czarny nie tylko miał skłonność do częstych zachowań agresywnych, ale także nie chciał parzyć się z żadną z urodzonych w niewoli samic, reagując obojętnością lub agresją na każdą umieszczoną w jego bliskości. Ponadto samice Czarnego nadzwyczaj niechętnie pozostawały w pobliżu dzikiego kuzyna, wszystkie na sam jego widok wpadały w stan nadmiernego pobudzenia, wyrażanego także głosem. Zatem po czterech miesiącach, nie widząc szans na udane skojarzenie pary i w obliczu rosnących kosztów karmienia i opieki nad okazem, pan Dunmorn polecił pozyskanie produktu. Załączam protokół z mojej dyskusji z panem Dunmornem, który w pełni przedstawia moją opinię w tej kwestii, zatem nie muszę jej w tym miejscu powtarzać.

Pan Dunmorn postanowił uczynić święto z zebrania żniwa, drobny gest dla umocnienia miejscowego morale, które znacznie osłabło z powodu spadków na rynkach i wynikającej z tego redukcji kontraktów. W związku z tym zarządzono, że żniwa odbędą się tego samego dnia co Próba Krwi, rzadko uznawana za dzień radosny w innych zakątkach świata, która jednakże na tych odległych ziemiach stała się czymś na kształt corocznego święta. Szansa, że dziecko dzięki ślepemu losowi zyska możliwość dostatniego życia, głęboko przemawia do tych, którzy często odkrywają, że realia i własny potencjał znacząco ograniczają ich ambicje.Dla uświetnienia zabawy pan Dunmorn zamierzał zatrzymać jedną pięćdziesiątą zebranego produktu, by rozdać go ludności w ramach loterii fantowej. Zważywszy na aktualne ceny rynkowe nierozcieńczonej Czarnej, jestem przekonana, że Zarząd zrozumie ogromną popularność tego pomysłu. Była ona głównym powodem, dla którego na obszarze otaczającym żniwną kadź panował w kluczowej chwili tak ogromny tłok.

Relacja osobista

Żywię nadzieję, iż Zarząd ze zrozumieniem przyjmie moją niezdolność do precyzyjnego odtworzenia przebiegu wydarzeń, które doprowadziły do ostatecznej katastrofy, mimo ogromnych wysiłków z mojej strony. Niestety wielu naocznych świadków znajduje się teraz w grobie, a ci, którzy pozostali wśród żywych, częstokroć stracili kontakt z rzeczywistością w stopniu graniczącym z czystym szaleństwem. Wystawienie na działanie nierozcieńczonego produktu może być nieprzewidywalne w skutkach. Jeśli zaś chodzi o mnie, to nie brałam udziału ani w Próbie Krwi, ani w żniwach, woląc pozostać w Akademii i zająć się ogromnym zalewem zaległej korespondencji.

Mniej więcej dwadzieścia minut po godzinie czternastej zgiełk ludzkich głosów za oknem oderwał mnie od mozolnej pracy. Gdy wstałam, by zbadać przyczyny wrzawy, uderzył mnie widok rozlicznych mieszkańców miasteczka biegnących ulicami z nadzwyczajną, rzekłabym: wręcz zdradzającą panikę żwawością, oraz obecność mnogich wstrząśniętych, bladych i zapłakanych twarzy w tłumie. Dostrzegłszy w ciżbie jedną z moich uczennic, otworzyłam okno i zawołałam ją po imieniu. To bystre i zaradne dziecko, jak wszystkie moje dziewczęta, zdołało wydobyć się z ludzkiego potoku i wspiąć na ogrodzenie Akademii. Trzymając się kurczowo prętów, zdała raport:

– Uwolnił się, madame! Czarny grasuje po mieście! Wielu nie żyje!

W tym miejscu muszę przyznać się do haniebnego niezdecydowania, o którego wybaczenie oczywiście pokornie się dopraszam. Ufam jednak, że Zarząd zrozumie, iż takie okoliczności nigdy, w żadnej mierze, nie zaistniały w ciągu trzech dekad, jakie spędziłam na tym kontynencie. Po kilkusekundowej niewybaczalnej zwłoce zebrałam wreszcie myśli na tyle, żeby sformułować pytanie:

– W jaki sposób?

Wtedy na oblicze dziewczyny wypłynął nietypowy dla niej wyraz konsternacji i minęło bite pół minuty, zanim ponownie przemówiła, a jej słowa były rwane i ogólnikowe.

– Próba Krwi... Była tam kobieta... Kobieta z dzieckiem...

– To zgodne ze zwyczajem, że rodzice gromadzą się razem z dziećmi na Próbie Krwi – odrzekłam jej nie bez zniecierpliwienia. – Doprecyzuj swój raport!

– Ona... – Na twarzy mojej uczennicy pojawił się wyraz w równym stopniu wyrażający zdumienie, jak i zgrozę. – Ona skoczyła.

– Skoczyła?

– Tak, madame. Razem z dzieckiem... Wzięła dziecko na ręce i... wskoczyła.

– Gdzie?

– Do kadzi, madame. W tej samej chwili, kiedy żniwiarz zaczął toczyć produkt z Czarnego... Ona wskoczyła do kadzi.

Widząc najszczersze zdumienie na twarzy mojej uczennicy, rozległe ślady oparzeń i plamy krwi kalające jej sukienkę, odgadłam, że nie będzie w stanie dostarczyć dalszych użytecznych informacji. Poleciwszy jej udać się do dormitorium i zadbać o bezpieczeństwo młodszych uczennic, wyjęłam pełny zestaw fiolek z sejfu w moim biurze, po czym pośpiesznie udałam się do dzielnicy Żniwnej. Nie będę obciążać Zarządu szczegółowym opisem zniszczeń, jakie odnotowałam po drodze, ani tego, co zastałam po dotarciu na miejsce zbierania żniwa z Czarnego, nie będę też zatrzymywać się w tym miejscu, by wymienić liczbę trupów, wystarczy, że powiem, iż zobaczyłam dość, aby potwierdzić prawdziwość relacji mojej uczennicy.

Sama kadź została całkowicie zniszczona, z litych dębowych klepek zostały tylko drzazgi rozrzucone w szerokim promieniu. Podobnie rozbryzgała się krew zwierzęcia – rozlała się gęstymi kałużami na bruku ulicznym i zbrukała okoliczne domy, w których pootwierano wszystkie okna, by obserwować spektakl urządzony przez pana Dunmorna. Ci widzowie, którzy nie zginęli od razu z powodu przyjęcia krwi, krążyli chwiejnie albo tarzali się po ziemi pogrążeni w szaleństwie lub cierpieniu. Jako odporna na działanie krwi zdołałam podejść do pozostałości kadzi i dostrzec ciało kobiety na wpół zanurzone w najgrubszej warstwie posoki. Nie sposób było określić jej wieku czy tożsamości, ponieważ jej skóra poczerniała i zwęgliła się pod wpływem bezpośredniego kontaktu z produktem, ale widząc smukłą sylwetkę, uznałam, że była młoda. Jedyną pamiątką po Czarnym były strzaskane szczątki łańcucha. Jeśli idzie o dziecko, o którym wspomniała moja uczennica, nie spostrzegłam żadnych jego śladów.

Grad strzałów przyciągnął moją uwagę do portu, doskonale widocznego z miejsca, w którym się znajdowałam, z racji zniszczeń, jakich dokonał Czarny, przebijając się przez kolejne szeregi domów. Pośród huku wystrzałów dało się wychwycić także charakterystyczny ryk. W tym momencie uznałam za stosowne wypić spory łyk Zielonej, co umożliwiło mi błyskawiczne dotarcie do nabrzeża, gdzie dostrzegłam po raz pierwszy uwolnioną bestię. Zwierzę przebiło się do kei, przy każdym kroku zostawiając krwawy trop z powodu drenu w szyi, ale mimo utraty krwi siało spustoszenie z niesłabnącą energią. Na moich oczach ciosami ogona rozniosło w puch dom kapitana portu, zanim przeniosło swoją uwagę na jednostki cumujące wzdłuż kei. Wiele właśnie przygotowywało się do wyjścia z portu, załogi pracowały gorączkowo w nadziei na znalezienie schronienia na otwartym morzu, jednak na kilku zabrakło ludzi lub zdecydowania potrzebnych do udanej ucieczki.

Czarny skoczył na solidny przybrzeżny parowiec Sprawiedliwy Udział i zatopił go samą swoją wagą, kłapiąc wolną od kagańca paszczą na członków załogi miotających się w wodzie. Potem zainteresował się sąsiednim frachtowcem, jednostką o jakichś dwustu tonach wyporności należącą do firmy Kopalnie „Jasny Brzeg”, i począł dewastować sterówkę i kominy, przez cały czas rozdziawiając paszczę, na próżno próbując zionąć ogniem. W tym momencie muszę się zatrzymać, żeby podkreślić, jaką rozwagą wykazali się żniwiarze, którzy w pierwszej kolejności przecięli przewody naftowe bestii. Gdyby tego nie uczynili, konsekwencje byłyby zbyt straszne, by je choćby rozważać.

Wtedy zobaczyłam, że zaskoczony Czarny stanął dęba, gdy kula z karabinu trafiła go w bok, wydał z siebie straszliwy ryk wściekłości i rzucił się na następny statek przy nabrzeżu, machając przyżeganymi kikutami skrzydeł, jakby instynktownie chciał się wzbić w powietrze. Wkrótce zidentyfikowałam źródło strzału, gdy wypatrzyłam postać na szczycie jednego z wyższych nadal stojących żurawi portowych przy nabrzeżu. Dzięki działaniu Zielonej wspięłam się po kratownicy żurawia w kilka sekund i znalazłam mężczyznę, który przysiadł na jednym z dźwigarów i w skupieniu celował w Czarnego z karabinu. Strzelił i zobaczyłam, że Czarny znowu wspiął się na tylne łapy, a potem skoczył do przodu i wylądował na szerokim pokładzie Smoczej Mściwości, smokowca, który niedawno wrócił z południowych mórz. Załoga nierozsądnie zdecydowała się odeprzeć atak zwierzęcia, ostrzeliwując je z różnej broni palnej, z której żadna nie miała dostatecznego kalibru, by zadać coś więcej niż powierzchowną ranę.

Strzelec przeładowywał broń i wyrzucał z siebie lawinę dosadnych epitetów, klnąc na czym świat stoi. Ucichł, kiedy podeszłam do niego po dźwigarze.

– Proszę o wybaczenie, psze pani – powiedział ze starokolonialnym akcentem.

Jego pochodzenie było oczywiste także ze względu na ciemny odcień cery. Nie miałam czasu na pouczanie go w kwestiach dobrego wychowania, ale zauważyłam znoszone, ale wytrzymałe ubranie i wreszcie zatrzymałam wzrok na karabinie: vactor-massin kaliber .6, jednostrzałowy, odtylcowy, ulubiona broń większości dobrze prosperujących Kompanii Pracowników Najemnych.

– Broń osobistą należy zdeponować w Protektoracie przy wjeździe do Carvenportu, proszę pana – powiedziałam.

W odpowiedzi snajper wyszczerzył zęby w uśmiechu, zanim skinął głową w stronę nadal siejącej spustoszenie bestii.

– Pomyślałem, że zasłużę sobie na ułaskawienie, kiedy go załatwię, psze pani. Gdyby tylko na chwilę przestał się tak miotać z wściekłości i mógłbym strzelić mu w czaszkę.

Patrzyłam, jak Czarny zmiótł ogonem ostatnich członków załogi Smoczej Mściwości, po czym odrzucił głowę, żeby ryknąć zwycięsko, a krew nadal płynęła mu ze stalowego drenu w szyi.

– O niebo żywotniejszy, niż powinien być – wyraził swoje zdanie Najemnik, celując raz jeszcze. Zaraz znowu zmełł przekleństwo w ustach, kiedy zwierzę dało kolejnego susa. – Zważywszy, ile krwi z niego wyciekło.

– Pańskie nazwisko? – zapytałam.

– Torcreek, psze pani. Braddon Torcreek, jedna piąta udziałów w Niezależnej Kompanii „Długie Karabiny”.

Wyjęłam fiolkę Czerwonej i Czarnej ze swoich zapasów i wypiłam wszystko, a potem przełknęłam jeszcze jeden spory haust Zielonej.

– Przytrzymam go dla pana, panie Torcreek – powiedziałam. – Zobaczymy, może uda nam się zapracować na pańskie ułaskawienie.

Po tych słowach przeskoczyłam nad snajperem, popędziłam po dźwigarze żurawia i rzuciłam się na pochylony maszt wznoszący się z pokładu przechylającego się frachtowca, jednej ze starszych jednostek, które zachowały żagle na wypadek awarii silnika. Dzieliła mnie od niego odległość trzydziestu stóp, może więcej – maszt znajdował się w zasięgu Błogosławionej napełnionej Zieloną. Chwyciłam się olinowania i wykorzystałam siłę odśrodkową, żeby pomknąć za Czarnym – podstawowy manewr, którego uczę moje dziewczęta od blisko dwudziestu lat. Lecąc ze znaczną prędkością ku Czarnemu, przywołałam rezerwy Czerwonej, żeby zaatakować zwierzę od tyłu. Oczywiście osmaliłam mu skórę, ale zasadniczo nie wyrządziłam większych szkód podmuchem żaru, on jednak, jak wszystkie stworzenia jego rodzaju, nie był w stanie zignorować rzuconego mu wyzwania.

Wylądował na kolejnym frachtowcu, którego załoga okazała się znacząco mniej agresywna niż ludzie ze Smoczej Mściwości, zważywszy na szybkość, z jaką rzuciła się za burty, a rozpalone przeze mnie za pomocą Czerwonej płomienie niewątpliwie okazały się dodatkową zachętą do ucieczki. Czarny odwrócił się wśród płonącej plątaniny olinowania i drewna, otwierając paszczę, żeby odpowiedzieć ogniem, a potem zawył z frustracji, gdy z jego gardzieli nie trysnęły żadne płomienie. Wylądowałam ciężko na pokładzie ledwie dwadzieścia stóp od niego (upojenie Zieloną zapobiegło poważnym obrażeniom) i wyzywająco spojrzałam mu w oczy, czego żaden samiec nie zdołałby dłużej znosić. Bestia ponownie ryknęła i zaatakowała, rozdzierając pazurami pokład i biorąc zamach ogonem, a potem zamarła w całkowitym bezruchu, kiedy przyzwałam Czarną, którą przyjęłam zaledwie kilka chwil wcześniej.

To rzecz oczywista, że było to przerażająco silne zwierzę, ale dopiero w tamtej chwili naprawdę doceniłam jego siłę. Szarpało się w moim płynącym z Czarnej uścisku z całą mocą, wyczerpując moje rezerwy przyswojonego produktu z taką szybkością, że muszę wyznać, że nagle pot zrosił mi czoło i z rosnącym zniecierpliwieniem czekałam, aż pan Torcreek wywiąże się ze swoich przechwałek. Dziwne zatem, że muszę opisać jeszcze jedno doznanie, którego doświadczyłam właśnie w tamtym momencie, pewne spostrzeżenie wykraczające poza ogólnie naglącą i niepokojącą naturę sytuacji. Kiedy bowiem czujnie obserwowałam oczy stworzenia, dostrzegłam coś, co wykraczało poza zwierzęce pragnienie zdobyczy i triumfu – głębokie i wszechogarniające przerażenie, i to bynajmniej nie z mojego powodu. Zdałam sobie w tamtej chwili sprawę, że Czarny nie szuka zemsty za schwytanie i cierpienie ani za stalowy dren wbity w ciało. Próbował się oddalić, uciec od czegoś dalece gorszego niż małe, dwunogie szkodniki. I kiedy mój umysł odtwarzał trasę ucieczki zwierzęcia od strzaskanej kadzi z tajemniczym ciałem przez ciasne uliczki do portu, pan Torcreek udowodnił, że jego słowa nie były czczą przechwałką.

Kula z karabinu przemknęła nade mną z cichym świstem i trafiła dokładnie w sam środek nachylonego czoła Czarnego. Stwór szarpnął się raz spazmatycznie, całe jego ciało zafalowało od głowy po ogon, i z rzężeniem padł na częściowo zniszczony pokład.

Podsumowanie

W Załączniku nr 2 Zarząd znajdzie pełną listę wszystkich ofiar i rejestr szkód wraz z szacowanym kosztem napraw. Jak wspomniałam wcześniej, sporządzenie dokładnej i niebudzącej żadnych wątpliwości relacji z incydentu okazało się niemożliwe, jednakże udało nam się ustalić pewne fakty, które nie podlegają żadnym wątpliwościom.

Po pierwsze, kobieta o nieustalonej tożsamości, wraz z małym dzieckiem nieznanej nam płci rzeczywiście wspięła się na platformę obok pana Dunmorna, kiedy ten kończył przydługi wykład na temat korzyści płynących z wierności firmie. Prawdę mówiąc, pan Dunmorn nie był powszechnie uważany za najbardziej frapującego mówcę, co może tłumaczyć nieuwagę większości tłumu w tej krytycznej chwili. Mimo to zestawiłam oświadczenia sześciu niezależnych świadków (wszyscy to ludzie dobrego charakteru, których osądy można uznać za wiarygodne) i wszystkie potwierdzały, że niezidentyfikowana kobieta wyszła z szeregu rodziców z dziećmi czekających na Próbę Krwi i nieśpiesznie podeszła do podwyższenia, niezauważona ani przez pana Dunmorna, ani ekipę żniwiarzy przygotowujących się do wbicia drenu w szyję Czarnego. Kobietę opisano jako młodą, ale nie poczyniłam żadnych postępów w kwestii sporządzenia dokładniejszego rysopisu. Jeden z zeznających mężczyzn opisał ją jako atrakcyjną w konwencjonalnym rozumieniu tego słowa, jeśli idzie o sylwetkę i postawę, ale widział ją ze zbyt dużej odległości, żeby dostarczyć takich szczegółów jak kolor włosów czy cery. Opisy dziecka są równie mgliste, ale wzrost sugerowałby, że miało około ośmiu lat, prawidłowy wiek dla uczestnika Próby Krwi.

Wydaje się, że zaledwie kilka sekund po rozkazie pana Dunmorna, żeby rozpocząć zbieranie żniwa, kobieta wzięła dziecko na ręce i wskoczyła do kadzi. Od tej chwili większość relacji, co właściwie jest zrozumiałe, staje się nieco chaotyczna. Jednakże zestawienie różnych zeznań pozwoliło mi wychwycić kilka kluczowych punktów, w których wszystkie relacje pozostawały zgodne. Wydaje się oczywiste, że kadź eksplodowała od środka, zabijając biednego pana Dunmorna oraz żniwiarzy. Wiadomo także, że to nie Czarny odpowiada za jej zniszczenie, ponieważ kiedy do tego doszło, był przykuty do ramy żniwiarskiej. Po zniszczeniu kadzi i rozprzestrzenieniu się znacznej ilości produktu, tłum ogarnęła panika, ale trzech świadków zachowało dość zdrowego rozsądku, żeby później poświadczyć, że nigdzie nie było widać łańcuchów Czarnego, kiedy produkt się rozlał i zwierzę rozpoczęło swoją rozpaczliwą ucieczkę.

Moja konkluzja jest niepokojąca, ale nieunikniona – Czarny został uwolniony za sprawą Błogosławionego, na którego barki można zrzucić teraz śmierć pana Dunmorna i jakże wielu innych. Lista podejrzanych, którzy pragnęliby zaszkodzić interesom Syndykatu na tym kontynencie, jest długa, a Cesarstwo Corvuskie być może zasługuje w tym kontekście na największą uwagę, ale nie potrafię pojąć, jaki pożytek mogliby odnieść z podobnego incydentu. Ponadto, co wiązało owego tajnego agenta z nieznaną kobietą oraz jaki cel jej przyświecał, pozostaje nieprzeniknioną tajemnicą. Jak wspomniałam wcześniej, ciało kobiety znaleziono, chociaż w stanie uniemożliwiającym identyfikację, jednak nie było przy niej dziecka, z którym wskoczyła do kadzi. Kilkoro dzieci rzeczywiście zginęło w trakcie incydentu, głównie te, które zebrały się z okazji Próby Krwi, ale po wszystkie ciała zgłosili się krewni. Kim było owo dziecko i gdzie się podziało, pozostaje chyba najbardziej zagadkową kwestią w całym tym zdarzeniu.

Zapewniam Zarząd, że nie ustaję w wysiłkach znalezienia wymaganych odpowiedzi na powyższe pytania i, by wykonać swoje zadanie, nie zaprzestanę wkładać w to całej potrzebnej do tego energii.

Pozostaję Państwa najbardziej lojalnym pracownikiem i Udziałowcem w oczekiwaniu na przybycie zastępcy pana Dunmorna

Lodima Bondersil

pełniąca obowiązki dyrektora

oddział w Carvenporcie

(Posiadłości Arradsyjskie)

I

Czerwone Piaski


o mamy na myśli, kiedy posługujemy się terminem „produkt”, tym skądinąd niewinnym słowem, które tak ogromnie zyskało na wadze w ciągu minionego stulecia wraz z nastaniem Epoki Korporacyjnej? Większość czytelników, głęboko w to wierzę, odpowie jednym słowem: „krew”. A jeśli ktoś jest skłonny do bardziej rozwlekłego stylu, rozwinie może swoją definicję i powie: „smoczą krew”. To zasadniczo poprawna odpowiedź, ale zwykle ukrywa naprawdę ogromną złożoność tematu, który podejmuję na stronicach tego skromnego tomu. Rzecz bowiem w tym – co może potwierdzić nawet najbardziej zabobonny dalcyjski dzikus czy bezrozumny analfabeta z Wysp – że nie istnieje tylko jeden rodzaj produktu. Oszczędzę ci, drogi czytelniku, sążnistego technicznego opisu każdego wariantu i rosnącej listy pochodnych zbieranych z ciała arradsyjskiego smoka, ponieważ mam wrażenie, że trafniejsze i być może bardziej zabawne będzie po prostu przytoczenie mantry, jakiej uczy się uczennice Akademii Kształcenia Kobiet Żelaznego Syndykatu, do których mam zaszczyt samej się zaliczać:
Niebieska dla umysłu.
Zielona dla ciała.
Czerwona dla ognia.
Czarna dla mocy.
 
Z „Plazmologii dla laików”panny Amorei Findlestack.
Wydawnictwo Żelaznego Syndykatu,
190 rok Kompanii
(1579 wg kalendarza mandinorskiego).



Rozdział 1
 
Lizanne


Pan Redsel znalazł ją na dziobie tuż po zachodzie słońca. Nabrała zwyczaju przesiadywania tam wieczorami, jeśli tylko pogoda pozwalała; patrzyła na gwiazdy i księżyce, rozkoszując się morską bryzą na skórze i nieustannym miarowym pluskiem dwóch kół łopatkowych Obustronnej Korzyści. Ich rytm był bardziej nieśpieszny tego wieczoru, kapitan zwolnił, kiedy zbliżyli się do Wysp Barierowych i ukrytych wśród nich niebezpieczeństw. Rankiem otoczą ich wzburzone prądy Cieśniny i łopatki zaczną się kręcić z pełną prędkością, ale na razie należało zachować stateczne tempo i ściśle trzymać się map i kompasu.

Nie odwróciła się, kiedy pan Redsel podszedł, chociaż mimo plusku łopatek było słychać jego kroki. Zamiast tego wpatrywała się we wschodzące księżyce, Serphię i Morvię, żałując, że tej nocy ich większa siostra nie jest widoczna. Zawsze uwielbiała widok miriadów dolin i gór Nelphii, w większości wolnych od kraterów, które szpeciły jej siostry. Oto zalety płynące z do niedawna jeszcze aktywnej powierzchni, powtarzał jej ojciec. Ale mimo wszystko to martwy świat.
– Panno Lethridge – powiedział pan Redsel, stając za jej plecami.
Nie odwróciła się, ale wiedziała, że zachowa dystans, jak nakazywało dobre wychowanie. Ostrożna obserwacja podczas rejsu utwierdziła ją w przekonaniu, że pan Redsel jest zdecydowanie zbyt doświadczonym człowiekiem, by pozwolić sobie na jakąkolwiek niezręczność w krytycznej chwili.

– Jak widzę, zastałem panią zagubioną wśród szeptów zmierzchu.

Marsal, pomyślała w duchu. Zaczyna od cytatu. Nieco to banalne, ale dostatecznie niejasne, żeby zasugerować naukową przeszłość.

– Panie Redsel – odpowiedziała z odrobiną ciepła w głosie. – Czy mam rozumieć, że karty panu nie sprzyjały?

Pozostali pasażerowie spędzali wieczory na różnych rozrywkach, przede wszystkim na grach karcianych i amatorskim brzdąkaniu na wiekowej pianoli w luksusowym, ale skromnym pod względem rozmiarów salonie. W większości wypadków chętnie zostawiali ją w spokoju, czasem tylko próbowali wciągnąć do rozmów o błahostkach. Status Udziałowca miał swoje zalety. Nikt z pasażerów nie miał dostatecznie wysokiej pozycji ani też takiego tupetu, żeby narzucać się jej ze swoim towarzystwem w stopniu uciążliwym. Jednakże pan Redsel troszczył się o nią bardziej niż inni. Mimo to aż do tego wieczoru nie zwrócił się do niej ze sprawą, o której wiedziała, że jej nie uniknie, od chwili kiedy wszedł na pokład w Feros.

– Żałobne Walety nigdy nie były moją grą – odrzekł. – Panna Montis ograła mnie na całe dziesięć obligów, zanim nabrałem dość rozumu, żeby wymówić się od dalszej gry.

Odczekała, aż cisza przeciągnie się, zanim odwróciła się do niego w nadziei, że jej opór sprawi, że pan Redsel bardziej się odsłoni. Jednakże on wykazał się godnym uznania zdyscyplinowaniem, zachowując milczenie, chociaż fakt, że zdecydował się sięgnąć do kieszeni marynarki po cygarnicę, zdradził pewne zniecierpliwienie.

– Dziękuję – powiedziała, kiedy podsunął jej otwartą cygarnicę i wyjęła jeden z cieniutkich, zawiniętych w liść specjałów. – I to jeszcze dalcyjska – dodała, przesuwając cygaretką pod nosem, żeby lepiej poczuć aromat.

– Wszystkie inne wydają mi się tanim zamiennikiem – odpowiedział, pocierając zapałkę o draskę i pochylając się ku swojej rozmówczyni.

Dym buchnął, kiedy przyłożyła cygaretkę do ust i zaciągnęła się, żeby liść zajął się płomieniem. Amator mógłby wykorzystać tę okazję, żeby już pozostać blisko niej, może nawet skraść pocałunek, ale nie pan Redsel.

– Należy zaspokajać swoje pasje przy każdej okazji – powiedział, odsuwając się i przypalając własną cygaretkę, zanim wrzucił gasnącą zapałkę w mrok za burtą. – Nie uważa pani?

Wzruszyła ramionami i ciaśniej owinęła ramiona szalem.

– Miałam kiedyś nauczycielkę, która chętnie zrównywała pobłażanie sobie ze słabością. „Pamiętajcie, dziewczęta, do gabinetu Udziałowca prowadzi nie zabawa, ale pracowitość”.

To była prawdziwa anegdota. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, gdy oczami wyobraźni ujrzała zwykle surową twarz madame Bondersil. Miło będzie znowu panią zobaczyć, madame, pomyślała, zerkając na dwa księżyce połyskujące na ciemniejących falach. O ile przeżyję tę noc.

– Najwyraźniej była pani pilną uczennicą – powiedział pan Redsel. Gdy mówiła, zatrzymał wzrok na staniku jej sukni, gdzie pod cieniutkim jedwabiem szala był widoczny błysk szpilki Udziałowca. – Pełnoprawny Udziałowiec w tak młodym wieku. Niewielu z nas ma nadzieję osiągnąć tak wiele równie szybko.

– Pracowitość w połączeniu ze zwykłym szczęściem to potężna mieszanka – odrzekła, znowu zaciągając się cygaretką i wyczuwając jedynie najdoskonalszy dalcyjski liść. Przynajmniej nie jest trucicielem, pomyślała. – Tak czy inaczej, spodziewałabym się, że pan odrzuca takie aspiracje. Jest pan Niezależny, nieprawdaż?

– Rzeczywiście, w tej chwili reprezentuję jednoosobowy syndykat. – Skłonił się autoironicznie. – Kiedy wypełnił się mój uprzedni kontrakt, uznałem, że to dogodny moment, aby zainwestować część zysków i wreszcie zbadać ląd, z którego płyną wszelkie bogactwa czyniące nas jego niewolnikami.

Kolejny cytat, tym razem z Bidrosin, wypowiedziany z ironiczną nutką, by podkreślić brak poparcia dla niesławnej corvuskiej zwolenniczki radykalizmu.

– Zatem nigdy nie widział pan Arradsii? – spytała.

– Wyjątkowe przeoczenie, które wkrótce naprawię. Podczas gdy pani, jak widzę, jest więcej niż tylko zaznajomiona z tym kontynentem.

– Urodziłam się w Feros, ale kształciłam w Carvenporcie. Miałam też okazję zobaczyć nieco Interioru, zanim Zarząd wezwał mnie do Siedziby Głównej.

– Musi pani zatem zostać moją przewodniczką. – Uśmiechnął się, opierając się o reling. – Ponieważ powiedziano mi, że już za kilka krótkich miesięcy nastąpi koniunkcja, a Arradsia podobno oferuje na nią najlepszy widok.

– Czyli jest pan astronomem? – Powiedziała to z odrobiną kpiącego powątpiewania, przesuwając się tak, żeby stanąć obok niego.

– Jedynie amatorem pięknych widoków – odpowiedział, podnosząc wzrok na księżyce. – Ujrzeć trzy księżyce na niebie z planetami na drugim planie, ustawionymi w idealnym porządku przez jedną ulotną chwilę. To będzie widok, którego wspomnieniem można rozkoszować się latami.

Skąd oni cię wytrzasnęli? – zastanawiała się, wędrując spojrzeniem po jego profilu. Twarz surowa, ale nie zniszczona, mężczyzna przystojny, ale nie zniewieściały, bystry, ale nie arogancki. Mogłabym niemal uznać, że specjalnie cię do tego wyhodowali, podsumowała w myślach.

– W Carvenporcie jest obserwatorium – powiedziała. – Dobrze wyposażone we wszelakie instrumenty optyczne. Na pewno mogłabym zaaranżować przedstawienie pana odpowiednim osobom.

– Jest pani bardzo uprzejma. – Zamilkł, marszcząc czoło w grymasie wyrażającym pewien opór. – Muszę zapytać, panno Lethridge, ponieważ ciekawość zawsze była moją największą wadą: rzeczywiście jest pani wnuczką Darusa Lethridge’a, nieprawdaż?

Sprytnie, pomyślała. Ryzykuje, że mnie urazi, by zmniejszyć dystans przez poruszenie drażliwego tematu. Zobaczmy, jak zareaguje na drobną komplikację. Westchnęła, wydmuchując strumień dymu, który zaraz porwał wiatr.

– Ujawnił się kolejny wielbiciel wielkiego człowieka – powiedziała, odsuwając się od relingu i odwracając się, żeby odejść. – Nigdy go nie poznałam, proszę pana, zmarł przed moimi narodzinami. Dlatego nie mogę się z panem podzielić żadnymi anegdotkami. Życzę dobrej nocy.

– Nie szukam anegdot – odpowiedział, nadając głosowi subtelny, proszący ton i stając jej na drodze, choć z zachowaniem należytego dystansu. – I przepraszam za niezamierzoną zniewagę. Widzi pani, tak się składa, że potrzebuję rady odnośnie do niedawnego zakupu.

Skrzyżowała ręce, trzymając cygaretkę przed ustami i unosząc ze zdziwieniem brew.

– Zakupu?– Tak. Pewnych rysunków technicznych, które, jak zapewniał mnie sprzedawca, zostały sporządzone ręką pani dziadka. Muszę jednak przyznać, że mam wątpliwości.

Jego zdziwienie sprawiło jej przyjemność, kiedy zaśmiała się w głos i pokręciła głową.

– Jednoosobowy syndykat. Na tym polega pański interes? Kupuje pan rysunki?

– Kupuję i sprzedaję – odpowiedział. – I nie tylko rysunki, ale wszelkie autentyczne dzieła sztuki i antyki. Z naciskiem na słowo „ autentyczne”.

– I wyobraża pan sobie, że będę w stanie określić dla pana proweniencję tych rysunków, bo mam fachowe oko członka rodziny.

– Myślałem, że może zna pani jego rysunek, charakter pisma... – Urwał zmieszany. – Niemądry pomysł, teraz to widzę. Proszę mi wybaczyć moją natarczywość. Przepraszam, jeśli panią uraziłem. – Pochylił głowę z pełną szacunku skruchą i odwrócił się, by odejść.

Poczekała, aż przejdzie co najmniej kilkanaście kroków, nim zadała oczekiwane pytanie:

– Co to jest? Jakie urządzenie?

Zatrzymał się w pół kroku i odwrócił z naprawdę imponująco dobrze odegranym grymasem zaskoczenia.

– Ach, oczywiście jedyne, które naprawdę się liczy – odrzekł, wskazując powoli obracające się koła łopatkowe i dwa kominy górujące nad sterówką, z których zużyta para buchała w nocne niebo.

– Silnik termoplazmowy – mruknęła, a w jej piersi obudziła się prawdziwa ciekawość. Jak daleko posunęli się, zastawiając tę pułapkę? – Prześwietne cacko we własnej osobie – dodała nieco głośniej. – Która wersja?

– Najpierwsza – odpowiedział. – O ile to autentyk. Z radością pokażę je pani jutro...

– Och, nie. – Podeszła, złapała go pod rękę i popchnęła w stronę kajut pasażerskich. – Moją największą wadą także jest ciekawość, a raz rozbudzona nie da się uciszyć.

----------

Folguję swoim kaprysom? – zadała sobie pytanie kilka godzin później, kiedy pan Redsel spał obok niej zaspokojony. Przesunęła wzrokiem po jego torsie, zatrzymała się na twardych mięśniach brzucha połyskujących od potu po ich niedawnych trudach. Okazał się tak samo doświadczony w uciechach zmysłowych, jak we wszystkim innym – po raz kolejny spełnił jej oczekiwania. Wątpię, żeby madame pochwaliła tę decyzję taktyczną, pomyślała.

Na tę myśl uśmiechnęła się delikatnie i wyślizgnęła z łóżka. Przystanęła, żeby podnieść z podłogi stanik, po czym podeszła do toaletki, gdzie pan Redsel rozłożył dla niej rysunki do obejrzenia po wejściu do kajuty. Jego dość zawiły i pomysłowy opis ich pochodzenia przerwała mu pocałunkiem. Bawiło ją jego zaskoczenie, a jeszcze bardziej to, co nastąpiło później. Przez pewien czas miała kochanka w Feros, należycie dyskretnego oficera Żelaznego Protektoratu, który zostawił żonę po drugiej stronie oceanu i w efekcie nie był zainteresowany poważniejszym zaangażowaniem emocjonalnym. Niestety kilka miesięcy temu komandora Pinefelda odesłano na odległy posterunek, więc być może teraz pofolgowała sobie nieco, ale chciała też rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie mogła jeszcze żywić na temat prawdziwych celów, jakimi kierował się pan Redsel.Znalazła odpowiedź, kiedy zbliżał się do orgazmu i jego twarz zawisła nad jej własną, a jego cel stał się doskonale widoczny we wzroku utkwionym nieruchomo w jej oczach. Odpowiedziała na jego spojrzenie, obejmując go mocniej nogami i rękami, kiedy poruszał się coraz szybciej; wydawała odpowiednie odgłosy w odpowiednich chwilach, pozwalając mu na razie wyobrażać sobie, że odniósł sukces i zadzierzgnął wymaganą więź. Czuła, że jest mu winna chociaż tyle. W końcu naprawdę wykazał się nadzwyczajną wprawą.

Blask dwóch księżyców wlewał się przez otwarty iluminator, dając dość światła, żeby dokładnie przejrzeć rysunki. Były trzy. Papier pożółkł ze starości, krawędzie nieco się wystrzępiły, ale precyzyjnie wyrysowane tuszem wymiary największego wynalazku w dziejach świata pozostały nietknięte. Słowa „napęd plazmowy” wypisano nad pierwszym rysunkiem koślawym, niemal gorączkowym charakterem pisma, oddającym podniecenie świeżo pochwyconej idei. Datę 36.04.112 wypisano równie energiczną ręką w prawym dolnym rogu. Nieprecyzyjność tekstu jaskrawo kontrastowała z rysunkiem samego urządzenia. Każdą rurę, kurek i zawór oddano z bezprzykładną pieczołowitością, szrafy wykonano z precyzją dostępną jedynie ręce nadzwyczaj utalentowanego kreślarza.

Spojrzała na następny rysunek i zobaczyła, że jest równie znakomity, chociaż urządzenie nosiło teraz współczesną nazwę – „silnik termoplazmowy” i pojawiło się na nim kilka dodatków oraz ulepszeń w stosunku do oryginalnego projektu. Ten projekt datowano na 12.05.112, a jego sąsiada na 26.07.112. Dwa dni przed zgłoszeniem patentu przypomniała sobie, zatrzymując wzrok w tym samym miejscu na obu rysunkach – górnym prawym rogu, gdzie widniał skreślony tą samą charakterystyczną dłonią inicjał: DL.

– Zatem co pani myśli?

Odwróciła się od toaletki i zobaczyła, że pan Redsel siedzi prosto całkowicie rozbudzony. Słabe światło wypełniło kajutę, kiedy sięgnął do lampy naftowej umieszczonej na ścianie nad łóżkiem. Jego twarz przybrała czuły wyraz, jaki powinien mieć mężczyzna, który rozpoczął właśnie intymną przygodę – twarz świeżo oczarowanego mężczyzny. Jest idealny, pomyślała znowu nie bez pewnego żalu.

– Obawiam się, proszę pana – powiedziała, sięgając po stanik i wyjmując pojedynczą fiolkę produktu, która leżała ukryta wśród koronek – że mamy inne kwestie do omówienia.

Usłyszała cichy metaliczny szczęk i dłoń pana Redsela wynurzyła się z pościeli z małym rewolwerem. Rozpoznała markę, kiedy wycelował w jej czoło: tulsome, kaliber .21, sześciokomorowy, znany jako „solniczka szulera”, ponieważ połączone cylindry jego luf przypominały pojemniczek na tę przyprawę, a sama broń cieszyła się ogromną popularnością wśród bractwa zajmującego się zawodowo grą w karty. Mały kaliber, ale niezawodna broń i śmiercionośna w rękach sprawnego strzelca.

Jej reakcja na pojawienie się rewolweru sprowadzała się do lekkiego uniesienia brwi, gdy w tej samej chwili kciukiem usunęła szklany korek z fiolki i uniosła ją do ust. To była awaryjna fiolka, mieszanka pochodząca z jednego z najtajniejszych zakątków laboratorium Żelaznego Syndykatu. Tworzenie skutecznych mieszanek różnych rodzajów produktu było sztuką przerastającą większość żniwiarzy, wymagającą najbardziej cierpliwej i rygorystycznej manipulacji produktem na poziomie molekularnym oraz ostrożnego zastosowania różnych syntetycznych czynników wiążących. Taka precyzja wymagała najpotężniejszych magnaskopów, kolejnego wynalazku, z racji którego świat był dłużnikiem jej rodziny.– Nie waż się! – ostrzegł ją, wstając z łóżka. Teraz trzymał rewolwer w obu rękach. Sześć luf celowało pewnie, w głosie i spojrzeniu pana Redsela pojawiła się surowa determinacja. – Naprawdę nie chcę...

Wypiła zawartość fiolki, a on pociągnął za cyngiel ułamek sekundy później. Z rewolweru dobył się głuchy szczęk, kiedy kurek natrafił na pustą komorę. Pan Redsel wyskoczył z łóżka po raptem sekundzie wahania, zmieniając chwyt na broni i biorąc zamach do uderzenia w skroń.

Zawartość fiolki pozostawiła gorzkawe pieczenie na jej języku, zanim przepaliła się przez ciało, wywołując znajomy przypływ doznań. Siedemdziesiąt procent Zielonej, dwadzieścia Czarnej i dziesięć Czerwonej. Przyzwała Zieloną. Jej ręka była jak rozmazana plama, gdy błyskawicznie złapała pana Redsela za nadgarstek, zatrzymując go o cal od swojej skroni. Chwyt był mocny, ale nie tak, żeby zostawić ślady na ciele albo zmiażdżyć kości. Wszelkie podejrzane siniaki mogły wywołać później pytania.

Przywołała Czarną, kiedy zamachnął się wolną ręką gotowy zadać jej śmiercionośny cios, sądząc po układzie kostek jego dłoni. Zadygotał, kiedy uwolniła Czarną i go unieruchomiła. Zaciskał szczęki, na próżno próbując wyrwać się z jej uścisku, jego język formował przekleństwa albo błagania za zaciśniętymi zębami. Odepchnęła go na kilka stóp, nie wypuszczając z uścisku Czarnej, trzymając go zawieszonego nad łóżkiem. Czarna szybko słabła i Lizanne zostało już tylko kilka chwil.

– Kim jest twój kontakt w Carvenporcie? – zapytała, luzując chwyt tak, by mógł poruszać ustami.

– Po... – Zadławił się, z trudem łapiąc powietrze. – Popełniasz... błąd.

– Przeciwnie, drogi panie – odpowiedziała, podchodząc do toaletki i wyciągając ukrytą za nią małą skórzaną torbę. Rozwiązała rzemyki i odsłoniła rządek czterech fiolek w środku. – To pan popełnił błąd, nie ukrywając tego dostatecznie dobrze. Potrzebowałam raptem kilku chwil, żeby je odkryć, kiedy wczoraj przeszukałam pańską kajutę, i tylko paru więcej, żeby znaleźć „solniczkę”.

Przechyliła głowę, przyglądając mu się krytycznie, obracając za pomocą Czarnej jego nagą postać. Nigdzie ani śladu Znaku. Nawet na podeszwach stóp.

– Nie należy pan do Korpusu – orzekła. – Cesarstwo Corvuskie nasłało na mnie niezarejestrowanego Błogosławionego. Agenci cesarza zwykle nie są tak nieroztropni. Muszę panu wyznać, że do pewnego stopnia odbieram to jak obelgę. Ciekawi mnie, na kogo zwykle pan poluje? Bogate wdowy i pustogłowe dziedziczki?

– Nie... wysłano mnie... aby cię zabić.

– Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, panie Redsel. Kiedy już nawiązalibyśmy zażyłe stosunki i niewątpliwie kontynuowali je w Carvenporcie, dostarczyłby pan swoim mocodawcom dość informacji, by wielokrotnie zwróciło im się pańskie honorarium.

Na jego twarzy pojawiła się wtedy pewna rezygnacja, a w niej zapłonęła iskierka podziwu, bo stało się jasne, że postanowił dłużej nie błagać. Zamiast tego zapytał:

– Czym... się... zdradziłem?

– Za bardzo mi się pan spodobał. – Zdławiła podziw i znowu wzmocniła uścisk. – Nawet jeśli jest pan najemnikiem, oboje trudnimy się tym samym fachem, a ja nie pragnę pańskiego cierpienia. Zapytam raz jeszcze i zdecydowanie radzę panu odpowiedzieć: kim jest pański kontakt w Carvenporcie?

Większa część jego twarzy zamarła teraz i tylko usta zdradzały jakieś emocje, kiedy wykrzywił je, udzielając odpowiedzi:– Mieli mnie... znaleźć... nie otrzymałem... nazwiska.

– Hasło.

– Prawdziwa Miłość.

Mimo okoliczności nie mogła się powstrzymać i parsknęła z rozbawieniem.

– Jakie to trafne.

Czuła, jak Czarna ustępuje, płonie z rosnącą intensywnością, w miarę jak jej poziom we krwi się zmniejsza.

– Och, i o ile to ma jakieś znaczenie – powiedziała, wskazując skinieniem głowy rysunki – to falsyfikaty. Mój dziadek posługiwał się jedynie kalendarzem mandinorskim. Ponadto w drugiej połowie życia artretyzm okaleczył mu obie ręce, co ukrywał powodowany dumą i próżnością.

Jego usta wykrzywiły się, co mogło być uśmiechem albo kolejnym gniewnym grymasem, w tej samej chwili, kiedy resztkami Czarnej zatrzymała mu serce. Szarpnął się powietrzu, zanim padł na łóżko. Jego doprowadzone do perfekcji ciało legło wiotkie i pozbawione życia.

----------

Pierwszy oficer podszedł do niej podczas śniadania, oficjalny i pełen szacunku, by przekazać wieść o śmierci pana Redsela.

– To straszne! – wykrzyknęła, odkładając tost i sięgając po wzmacniający łyczek herbaty. – Atak serca, powiada pan?

– Tak twierdzi lekarz okrętowy, panno Lethridge. To niezwykłe u mężczyzny w jego wieku, ale najwyraźniej takie rzeczy się zdarzają.

Członkowie załogi widzieli, jak rozmawiała z panem Redselem na dziobie, i pierwszy oficer był zobowiązany do zadania kilku pytań. Zgodnie z oczekiwaniem okazał się niezbyt wnikliwym śledczym. Kiedy oświadczyła, że nic nie wie na temat nieszczęsnego i przedwczesnego zgonu pana Redsela, zrezygnował. Żaden względnie inteligentny pracownik Syndykatu nie naciskałby Udziałowca w nadziei na uzyskanie dodatkowych informacji.

Kiedy oficer odszedł, powróciła do śniadania, ale wkrótce wybuch histerii przy pobliskim stoliku, kiedy rozniosła się wieść o śmierci pana Redsela, popsuł jej apetyt. Pani Jackmore, piersiasta kobieta około czterdziestki, spazmowała z rozpaczy, a jej bladolicy mąż, dyrektor regionalny wyraźnie starszy od małżonki, tylko na nią patrzył znieruchomiały i milczący. W końcu pokojówka pani Jackmore wyprowadziła ją pośpiesznie z jadalni, podczas gdy krzyki jej pani nie słabły. Pozostali pasażerowie usiłowali ukryć zażenowanie, tudzież rozbawienie, a pan Jackmore dokończył posiłek, przegryzłszy się ze stoickim uporem przez bekon, jajka i nie mniej niż dwie porcje tostów.

Nie mogłeś się oprzeć pokusie dodatkowego poćwiczenia umiejętności, hę? –zapytała Lizanne w myślach widmo pana Redsela, wstając od stołu i zostawiając niedokończone śniadanie. Naprawdę zastanawiałam się, czy mam jakiś powód, by żałować swojego postępku, a teraz spokojnie mogę wpisać go do rubryki Przykrych Konieczności.

Poszła do kajuty po rysunki, a potem znowu wróciła na dziób. Łopatki pracowały w trzykrotnie szybszym tempie, odkąd znaleźli się w Cieśninie. Błogosławiony w maszynowni bez wątpienia wypił i wyczerpał co najmniej dwie pełne fiolki Czerwonej, żeby wycisnąć z silników maksymalną prędkość. To była jej trzecia podróż przez Cieśninę i za każdym razem widok tych wód budził w niej niepokój – ogólny brak fal wydawał się bardzo dziwny na obszarze tak odległym od lądu, a nieustanne wirowanie i kłębienie się prądów sprawiało niesamowite wrażenie. Dla niej to było jak echo potężniejszej siły natury, która jakieś dwieście lat wcześniej wyrwała kanał przez Wyspy Barierowe.

Podniosła rysunki, żeby przyjrzeć im się po raz ostatni. Szkoda ich, bo zostały wyśmienicie wykonane, ale pan Redsel mógł zostawić ślady, kiedy tworzył swoją nową tożsamość, i bez względu na ich fałszywość, samo istnienie rysunków przyciągałoby uwagę, której lepiej unikać. Mogłaby zostawić je w jego kajucie, ale to sprowokowałoby dalsze pytania dotyczące nadzwyczajnego zbiegu okoliczności, skoro na statku znajduje się także wnuczka ich rzekomego autora. Zapaliła zapałkę i przystawiła do rożka kartki. Poczekała, aż ogień strawi dwie trzecie papieru, zanim podarowała resztę morzu.

Nie zdradziłam panu największego błędu fałszerza, nieprawdaż, panie Redsel? – zapytała w duchu, patrząc, jak czerniejący żar spada w kilwater statku i znika w spienionych przez łopatki wodach. Chociaż on nigdy w życiu nie mógłby się go domyślić. Widzi pan, to mój ojciec zaprojektował prześwietne cacko, kiedy miał zaledwie piętnaście lat – tylko po to, by zobaczyć, jak kradnie mu je mój dziadek. To mój ojciec jest autorem tej cudownej epoki, niepowtarzalny geniusz i wizjoner, którego ledwie było stać na tusz do kreślenia projektów.

Powróciła myślami na chwilę do ostatniego spotkania z ojcem. To było dzień przed jej wejściem na pokład statku w Feros. Zastała go w warsztacie w otoczeniu różnych nowinek technicznych, z rękami śliskimi od smaru i okularami zsuniętymi na czubek nosa. Nigdy nie przestawało jej zdumiewać, jakim cudem okulary są w stanie utrzymać się w tym niepewnym miejscu. Ojciec poruszał się z tak niecierpliwą energią, że wydawało się to niemożliwe, a jednak przez te wszystkie lata ani razu nie widziała, by okulary się zsunęły. To było miłe wspomnienie bez względu na słowa, jakie między nimi padły.

– Pracujesz dla bandy złodziei – powiedział wtedy, nie odrywając wzroku od swojej dłubaniny. – Ukradli to, co z racji urodzenia należało się tobie.

– Doprawdy, ojcze? – zapytała w odpowiedzi. – Zawsze myślałam, że pierwszy zrobił to dziadek.

W ciągu następnych tygodni coraz gorzej czuła się z urazą, która zachmurzyła w tamtej chwili twarz ojca. To przywołało kolejne wspomnienie, dzień Próby Krwi, kiedy pipetka żniwiarza zostawiła kropelkę produktu na jej dłoni, ale inaczej niż u dzieci wokół niej, pociągających nosem albo ryczących na całe gardło, nie wywołała natychmiastowego oparzenia ani poczerniałego strupa. Nigdy wcześniej nie widziała ojca smutnego i zastanawiała się, dlaczego się nie uśmiechnął, kiedy uniosła rękę z nieskazitelną skórą, jeśli nie liczyć mlecznobiałej plamki. Patrz, ojcze, nie bolało! Patrz, patrz!

Odsuwając to wspomnienie, ponownie skupiła uwagę na morzu. Cieśnina zwężała się na południu. Lizanne wypatrzyła małe zielone drobiny Wysp Barierowych wieńczących horyzont. To oznaczało, że od Carvenportu dzielą ich tylko niecałe dwa dni rejsu. Carvenport, pomyślała z cierpkim uśmiechem na ustach. Gdzie odnajdę Prawdziwą Miłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz