(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #19 Fragment "Miecz dla króla" - T. H. White

ROZDZIAŁ I

W poniedziałki, środy i piątki odbywały się lekcje Dworności i Summulae Logicales. Pozostałe dni tygodnia przeznaczone były na Organon, Repetycję i Astrologię.

Guwernantka nigdy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, a w tych dniach, gdy radziła sobie z nim wyjątkowo kiepsko, mściła się na Warcie, piorąc go po łapach. Kaya nigdy nie prała po łapach, gdyż wiadomo było, że Kay jest to, bądź co bądź, przyszły Sir Kay, pan na włościach. Warta wołano Wart, bo rymowało się to z Art; Art zaś było zdrobnieniem jego prawdziwego imienia. Przezwisko wymyślił Kay. Kay nie miał przezwiska: zawsze wołano go Kay. Był zbyt dostojny na jakiekolwiek przezwisko i na pewno wściekłby się okropnie, gdyby ktokolwiek spróbował go przezywać. 

 Guwernantka miała rude włosy i tajemniczą bliznę, która jej zapewniała powszechny szacunek, a którą ona sama chętnie demonstrowała wszystkim zamieszkałym na zamku damom – za zamkniętymi drzwiami, rzecz jasna. Sądzono powszechnie, że blizna zdobi tę część anatomii, którą Pan Bóg przeznaczył do siadania, i że powstała na skutek przypadkowego przycupnięcia na ostrzu broni podczas pikniku. Razu pewnego guwernantka zaproponowała obejrzenie tej blizny Sir Ectorowi, ojcu Kaya, po czym dostała ataku histerii i została odprawiona. Okazało się, że jest to była pacjentka szpitala wariatów, w którym spędziła trzy lata.
Zajęcia popołudniowe wyglądały następująco: w poniedziałki – walka na kopie i jazda konna; we wtorki – polowanie z sokołami; w środy – szermierka; w czwartki – łucznictwo; w soboty – teoria rycerskości, czyli odpowiedzi na wszelkie okazje, terminologia myśliwska, obyczaje myśliwskie. Jeżeli uczeń popełnił błąd w uśmiercaniu lub ćwiartowaniu zwierzyny, musiał pochylić się nad zwłokami i odebrać karę chłosty płaską stroną miecza. Tak zwane płazowanie. Był to brutalny żart w tym samym stylu, co golenie głowy za przekroczenie linii. Kaya nigdy nie płazowano, chociaż często się mylił.
Kiedy pozbyli się guwernantki, Sir Ector oświadczył: – Było nie było, do kroćset, nie możemy chyba dopuścić do tego, żeby chłopcy całymi dniami uganiali się samopas, jak jacyś chuligani. Tak czy nie, do kroćset? W tym wieku powinni, było nie było, pobierać nauki, i to pierwsza klasa. Ja w ich wieku od piątej z rana wkuwałem tę całą łacinę i takie tam różne. Najszczęśliwsze lata mego życia...
Podajcie portwajn.
Sir Grummore Grummursum, który nocował akurat u Sir Ectora, gdyż jego misja rycerska przeciągnęła się ponad miarę, rzekł na to, że kiedy on był w wieku chłopców, regularnie co rano brał baty, gdyż biegał na polowania z sokołami zamiast się uczyć. Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach, a i to jedynie w czasie teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma. Podał portwajn.
– Jak tam dzisiejsza wyprawa? – zagadnął Sir Ector.
– Nieźle, nieźle – odparł Sir Grummore. – Rzekłbym nawet: fantastycznie.
Natknąłem się na gościa nazwiskiem Sir Bruce Saunce Pite, który akurat urzynał głowę pewnej dziewicy w Weedon Bushes. Pogoniłem go aż do Mixbury Plantation w Bicester, tam zaś zrobił on w tył zwrot i zgubił mi się w Wicken Wood. Dobre dwadzieścia mil biegiem.– Twarda sztuka – zauważył Sir Fxtor. – Ale wracając do chłopców, łaciny i tych tam... do tego całego amo-amas i łobuzowania... Co by mi pan łaskawy proponował?
– No cóż – Sir Grummore podparł palcem nos z boku, zapuszczając żurawia w stronę butelki. – To sprawa godna głębszej rozwagi, jeśli wolno mi się tak wyrazić.
– Oczywiście, że wolno – pośpieszył z zapewnieniem Sir Ector. – Może się łaskawy pan wyrażać, jak pan chce. To wielce uprzejme z pana strony, że się pan w ogóle wyraża.
Nadzwyczaj uprzejme. Proszę się częstować portwajnem.
– Niezły ten portwajn.
– Prezent od znajomego.
– Ale wracając do chłopców – rzekł Sir Grummore. – Ilu ich właściwie jest? Liczył pan może?
– Dwóch – odrzekł bez namysłu Sir Ector. – Licząc jednego i drugiego, naturalnie.
– Domyślam się, że wysłanie ich do Eton nie wchodzi w rachubę? – Sir Grummore drążył temat z wielką ostrożnością. – Daleko, no i w ogóle... wiadomo.
Ściśle rzecz biorąc, Sir Grummore nie miał na myśli szkoły w Eton, gdyż Kolegium Błogosławionej Maryi założono tam dopiero w roku 1440 – ale chodziło mu o uczelnię tej rangi. Gwoli ścisłości, to, co popijali panowie, to także nie był portwajn, lecz miód zaprawiany korzeniami. Myślę jednak, że współczesna nazwa trunku pozwoli czytelnikowi lepiej wczuć się w atmosferę.
– Że daleko, to pestka – zapewnił gościa Sir Ector. – Gorzej, że po drodze siedzi ten olbrzym... ten, no... Jakmutam... Trzeba jechać przez jego ziemie, a to... sam pan rozumie.
– Jakże on się nazywa?
– Zabij mnie pan, nie pamiętam. Chodzi mi o tego gościa, który mieszka przy Bulgoczącej Wodzie.
– Galapas! – odgadł Sir Grummore.
– Ten sam.
– Wobec tego – podsumował Sir Grummore – pozostaje tylko jedno wyjście: nauczyciel domowy.
– Znaczy taki gość, co uczy w domu?
– Zgadł pan – pochwalił Sir Grummore. – Nauczyciel domowy, czyli taki gość, co uczy w domu.
– Proszę sobie koniecznie dolać portwajnu – zachęcił Sir Ector. – To panu dobrze zrobi po takim męczącym pościgu.– Wspaniały dzień – zauważył Sir Grummore. – Szkoda tylko, że w dzisiejszych czasach już się nie zabija. Pogoni człowiek dwadzieścia pięć mil, dopadnie drania – i kropka. Albo w ogóle zgubi ślad. A nie ma nic gorszego niż drugi raz zaczynać pościg.
– W naszych stronach uśmierca się olbrzymy, kiedy jeszcze są w powijakach – rzekł Sir Ector.
– Dorosły jest, co prawda, gwarancją świetnej gonitwy, ale zawsze się wymknie.
– Tracą węch – podsumował Sir Grummore. – Tak podejrzewam. To odwieczny kłopot z wielkimi olbrzymami w wielkim kraju. Tracą węch.
– Powiedzmy, że zatrudniłby człowiek takiego nauczyciela domowego – zamyślił się Sir Ector. – Tylko jak go zdobyć?
– Najlepiej z ogłoszenia – poradził Sir Grummore.
– Dawałem już ogłoszenie – odparł Sir Ector – Wykrzykiwali je heroldowie z „Głosu Humberland” i z „Ogłoszeń Cardoile”.
– Pozostaje zatem tylko jedno rozwiązanie – zawyrokował Sir Grummore.
Zorganizować pościg.
– Pościg za nauczycielem domowym? – uściślił Sir Ector.
– Właśnie.
– Hic, Haec, Hoc – podsumował Sir Ector. – Dolej pan sobie tego... no, tego trunku, jak go zwał, tak go zwał.
– Hunc – warknął bojowo Sir Grummore.
Decyzja zapadła. Nazajutrz, gdy Grummore Grummursum pojechał do domu, Sir Ector zawiązał supeł na chustce do nosa, żeby nie zapomnieć, że majak najprędzej zorganizować pościg za nauczycielem domowym. Ponieważ jednak nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, przekazał chłopcom sugestie Sir Grummore’a i przykazał im, żeby na wszelki wypadek nie chuliganili. Potem wszyscy poszli pracować przy żniwach.
Był lipiec, w tym miesiącu każdy zdrowy na ciele mieszkaniec posiadłości, czy to mężczyzna, czy kobieta, trudził się w polu pod wodzą Sir Ectora. W lipcu tak czy owak nie mogło być mowy o żadnej „edukancji” dla młodzieży.
Zamek Sir Ectora stał na rozległej polanie w jeszcze rozleglejszej puszczy. Miał dziedziniec i fosę ze szczupakami. Ufortyfikowany kamienny most urywał się w połowie szerokości fosy. Jego drugą połowę stanowił drewniany most zwodzony, który podnosiło się przed nocą. Kiedy się przeszło po zwodzonym moście, stawało się na początku ulicy podzamcza – była to jedyna ulica, ciągnąca się na długość około pół mili i obstawiona po obu stronach chatami krytymi strzechą o ścianach z gałęzi pozlepianych gliną. Ulica przecinała polanę na dwa olbrzymie pola: lewe, podzielone na setki wąskich pasów ziemi uprawnej, oraz prawe, schodzące w dół do rzeki i używane jako pastwisko. Połowa prawego pola, odgrodzona płotem, służyła jako łąka na siano.
Jako się rzekło, był lipiec z pogodą prawdziwie lipcową. Taka pogoda zdarzała się tylko w Starej Anglii. Ludzie, opaleni na świetlisty brąz, wyglądali jak Indianie: tylko zęby i białka oczu błyskały w zdrowych obliczach. Psy wałęsały się niemrawo z jęzorami na wierzchu albo, ciężko dysząc, leżały w cieniu, gdy tymczasem zlane potem konie opędzały się ogonami od much i wielkimi kopytami zadnich nóg próbowały strącać gzy z przegrzanych brzuchów. Krowy na pastwisku wściekały się z gorąca i galopowały z ogonami do góry, co bardzo złościło Sir Ectora.
Sir Ector stał na szczycie stogu, skąd doskonale widział, co kto robi i mógł wykrzykiwać komendy na całe dwustuakrowe pole, aż czerwieniał z wysiłku. Najlepsi kosiarze stali rzędem tam, gdzie rosła jeszcze trawa: kosy łyskały oślepiająco w przemożnym słońcu. Kobiety drewnianymi grabiami zgarniały suche siano w długie pasma, za nimi zaś postępowali dwaj chłopcy z widłami, którzy odwracali snopy tak, żeby wygodnie je było zbierać. Potem, poskrzypując drewnianymi koliskami, jechały wielkie wozy zaprzężone w konie albo w powolne białe woły. Na każdym wozie stał człowiek, który odbierał siano i dyrygował całą operacją, po bokach wozu zaś kroczyli dwaj inni, którzy zbierali przygotowane przez chłopców snopy i widłami zarzucali je na wóz. Wóz posuwał się między dwoma rzędami snopów, a sposób ładowania był ściśle ustalony: od przednich kłonic do tylnych. Człowiek stojący na wozie donośnym głosem komenderował, gdzie należy złożyć każdą kolejną wiązkę. Ładowacze zrzędzili, że chłopcy źle układają snopy i grozili, że wygarbują im skórę, niech no ich tylko złapią.
Każdy załadowany wóz podjeżdżał do stogu Sir Ectora i przerzucał tam swój ładunek, co wcale nie było trudne dzięki starannemu – nie to, co dzisiaj – ładowaniu. Sir Ector gramolił się po sianie, zawadzał swoim pomocnikom, którzy – w przeciwieństwie do niego – wykonywali prawdziwą robotę, pocił się, wymachiwał widłami i bez ustanku prostował stóg, wrzeszcząc przy tym, że wszystko się na pewno rozwali z pierwszym podmuchem zachodniego wiatru.
Wart ubóstwiał żniwa i był dobrym żniwiarzem. Kay, dwa lata od niego starszy, na ogół przydeptywał snopek, który akurat usiłował poderwać z ziemi, a skutek tego był taki, że wkładając w robotę dwa razy tyle wysiłku co Wart, osiągał dwakroć słabsze rezultaty, Ponieważ jednak nienawidził być drugim w czymkolwiek, szamotał się z przeklętym sianem (którego nie cierpiał jak trucizny), aż robiło mu się niedobrze.
Następny dzień po wizycie Sir Grummore’a był morderczy: ludzie harowali w polu od dojenia do dojenia, a potem jeszcze aż do zachodu słońca, cały czas walcząc z niemiłosiernym żywiołem. Siano było dla nich bowiem żywiołem tak samo, jak woda i powietrze: kąpali się w nim, nurzali, wdychali je w płuca. We włosach, ustach i nosach mieli pełno nasion i ździebełek; pełno ich mieli także pod ubraniem, co powodowało nieustanne łaskotki. Ubrani byli skąpo; na brązowej jak laskowy orzech skórze zagłębienia między prężnymi mięśniami znaczyły się sinawym cieniem. Kto bał się burzy, ten źle się czuł owego ranka.
Burza przyszła po południu. Sir Ector zatrzymał ludzi w polu aż do chwili, gdy wielkie błyskawice dały ognia tuż nad ich głowami, po czym niebo pociemniało jak w nocy i deszcz lunął jak z cebra: w oka mgnieniu wszyscy przemokli do nitki. Dalej niż na sto jardów nic nie było widać. Chłopcy rozpłaszczyli się pod wozami, poowijali sianem mokre ciała wystawione na zimny wiatr i dowcipkowali w najlepsze pod oberwaną chmurą. Kay dygotał i to wcale nie z zimna, ale żartował razem z kolegami, bo za nic w świecie nie przyznałby, że się boi. Przy każdym ostatnim i najgłośniejszym z serii grzmotów mężczyźni mimowolnie wzdragali się, a potem patrzyli jeden na drugiego i salwą śmiechu odpędzali wstyd.
O pracy tego dnia nie było już mowy; zaczęła się zabawa. Chłopców odesłano do domu, żeby się przebrali. Stara piastunka wyciągnęła z szafy suche kaftany, zrzędząc, że chłopcy na pewno poprzeziębiali się na śmierć i pomstując na Sir Ectora, że tak długo zatrzymał ich w polu. Chłopcy pośpiesznie wsunęli ręce w świeżo wybielone koszule i wybiegli na rześkie powietrze i wypucowany po burzy dziedziniec.
– Proponuję wziąć Cully’ego i zapolować na zające! – krzyknął Wart.– Wszystkie zające pochowały się przed deszczem – zauważył sarkastycznie Kay, zadowolony, że zagiął Warta z przyrody.
– Nie przesadzaj. Zaraz będzie sucho.
– Dobrze. Aleja poniosę Cully’ego.
Kiedy we dwóch szli polować z jastrzębiem, Kay zawsze upierał się nieść gołębiarza.
Miał do tego prawo, nie tylko jako starszy, ale także jako prawowity syn Sir Ectora. Wart nie był synem prawowitym. Nie rozumiał, co to znaczy, ale czuł się z tego powodu nieszczęśliwy, ponieważ Kay patrzył na niego jak na kogoś gorszego od siebie. Poza tym fakt, że nie miał rodziców, odróżniał Warta od większości dzieci, a Kay nauczył go, że być innym, znaczy być gorszym. Nikt z nim o tych sprawach nie rozmawiał, ale Wart zastanawiał się nad nimi, gdy zostawał sam i wtedy bywało mu smutno. Nie lubił, żeby ktokolwiek poruszał ten temat. Ponieważ Kay podnosił go nieustannie we wszelkich sporach o pierwszeństwo, Wart nauczył się ustępować, zanim dochodziło do dyskusji.
Uwielbiał Kaya i chętnie podporządkowywał się jego rozkazom. Kay był jego idolem.
– No to lecimy! – zawołał Wart i popędzili do ptaszarni, co pewien czas fikając koziołki w pozycji wyprostowanej, zwane gwiazdą.
Ptaszarnia należała do najważniejszych miejsc na zamku, zaraz po stajniach i psiarniach. Stała naprzeciwko szklarni, frontem do południa. Okienka na zapleczu musiały być małe ze względów obronnych – za to okna wychodzące na dziedziniec były wielkie i pełne słońca, pozabijane dość gęsto pionowymi listewkami, ale bez listew poprzecznych. Z braku szyb, dla ochrony jastrzębi przed przeciągiem tylne okienka poprzesłaniano rogowymi płytkami. W samym końcu ptaszarni mieścił się nieduży kominek, wokół którego powstała przytulna nisza, trochę taka jak w siodłami, gdzie stajenni czyścili uprząż w deszczowe wieczory po polowaniach na lisy. Stały tam dwa taborety, kociołek, ława z kolekcją nożyków i narzędzi chirurgicznych oraz półki pełne słoi. Słoje opatrzone były w nalepki: Kardamon, Imbir, Słód, Sadło, Na kaszel, Na ból brzucha, Na zawroty głowy, et cetera. Ze stropu zwisały skóry, które przybierały najdziwniejsze kształty, w miarę jak wycinano z nich kawałki na kaptury, smycze i paski zakładane na sokole nogi. Na wbitych schludnym szeregiem hakach wisiały indyjskie dzwoneczki, kołatki i srebrne bębenki, a na każdym z nich wyryte było imię Ector, Specjalna i najpiękniejsza półka mieściła ptasie kaptury; spękane ze starości i wykonane w czasach, gdy jeszcze Kaya nie było na świecie. Były tam miniaturowe kapturki dla drzemlików, trochę większe dla gołębiarzy i te najnowsze, majstrowane z wielkim przepychem i starannością w długie zimowe wieczory. Wszystkie kaptury nosiły barwy Sir Ectora: biała skóra, po bokach czerwone sukno, a na czubku pęk błękitnosiwych piór, pochodzących z kołnierza czapli. Na ławie leżało pełno drobiazgów, od jakich roi się w każdym warsztacie. Były tam kawałki sznurka i drutu, blaszki, narzędzia, resztki chleba z serem, o którym już zwiedziały się myszy, skórzany bukłaczek na wodę, zniszczone rękawice sokolników, wszystkie na lewą rękę, gwoździe, skrawki workowego płótna, parę przynęt i karbowane klocki drewna, na których ledwie można było odczytać: Conays IIIIIII, Harn III i jakieś inne niezbyt wyraźne napisy, których ortografia mogła budzić pewne zastrzeżenia.
Przez całą długość pomieszczenia, skąpane w południowym słońcu, ciągnęły się żerdzie, do których poprzywiązywane były ptaki: dwa świeżo wyjęte z gniazda drzemliki, stary sokół wędrowny, z którego w lesistym kraju niewielki był pożytek, więc trzymano go głównie dla urody, pustułka, na której chłopcy uczyli się podstaw sokolnictwa, należący do księdza jastrząb, którego Sir Ector trzymał u siebie przez uprzejmość, oraz odcięty od świata we własnym apartamencie w samym końcu baraku jastrząb gołębiarz o imieniu Cully.
Ptaszarnię utrzymywano w przykładnej czystości: trociny na ziemi wchłaniały ptasie odchody i wymieniane były codziennie. Sir Ector co rano o godzinie siódmej przybywał tam z wizytacją, podczas której dwaj strażnicy stali na baczność przy drzwiach od strony podwórza. Jeżeli zdarzyło im się zapomnieć o przyczesaniu włosów, Sir Ector odsyłał ich z powrotem do koszar. Nie przejmowali się tym zbytnio.
Kay nałożył na dłoń jedną z lewych rękawic i przywołał Cully’ego z żerdzi – lecz Cully, nastroszony, w podłym nastroju, przeszył go tylko wściekłym spojrzeniem oka, które do złudzenia przypominało nagietek, i ani myślał usłuchać. Wobec tego Kay własnoręcznie zdjął go z żerdzi.
– Może nie powinniśmy go teraz wynosić? – zwątpił Wart. – Właśnie się pierzy.– Oczywiście, że powinniśmy, mięczaku – sprzeciwił się Kay. – On tylko chce, żeby go trochę ponosić; potem wszystko będzie dobrze.
Ruszyli na przełaj przez ściernisko, patrząc po drodze na siano, tak starannie niedawno przesuszone, a teraz nasiąkłe wodą – a więc gorszej jakości. Weszli w obszar zwierzyńca, gdzie drzewa rosły rzadko, jak w parku, ale już nieco dalej niepostrzeżenie zwierały szeregi, tworząc mroczny las. Szaraki miały tam setki nor, i to tak blisko jedna drugiej, że nie sztuką było trafić na zająca: sztuką było trafić na zająca z dala od nory.
– Hob mówi, że nie wolno puszczać Cully’ego, dopóki się sam dwa razy nie uniesie – powiedział Wart.
– Hob się nie zna. O tym, czy jastrząb jest gotów do lotu, wie tylko ten, kto go trzyma.
Poza tym, Hob jest tylko prostym chłopcem – podsumował po chwili Kay i zaczął odczepiać linkę i kółko od paska na nogach ptaka. Poczuwszy się uwolnionym z więzów i gotowym do polowania, Cully wykonał serię ruchów jakby przygotowawczych do uniesienia się: wypiął pierś, uniósł barki i nastroszył puch na udach. Po czym w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie zrobił nic. Widząc to, Wart gorąco zapragnął wziąć ptaka w swoje ręce, zabrać go Kayowi i uspokoić. Był absolutnie pewien, że udałoby mu się wprawić Cully’ego w dobry nastrój – poskrobałby go w nóżki od spodu, delikatnie zmierzwiłby piórka na piersi – gdyby tylko wolno mu było nieść ptaka, a nie dreptać z tyłu z głupią przynętą.
Wart rozumiał jednak, że ciągłe pouczanie musi być dla starszego chłopca nieznośne, więc utrzymał język za zębami. Tak samo jak dzisiaj w wojsku niewskazane jest krytykowanie dowódcy, tak i w sokolnictwie w złym tonie było udzielanie rad temu, kto niósł sokoła.

– Hej-ho! – krzyknął Kay, podrzucając jastrzębia w górę, żeby dać mu lepszy start.
Tuż przed nimi, przez starannie wyskubaną darń, sadził zając. Cully wzbił się w powietrze. Nagły ruch zaskoczył i Warta, i zająca, i samego jastrzębia: wszyscy trzej na moment zastygli w zdumieniu. Potem podniebny zamachowiec począł wiosłować w powietrzu wielkimi skrzydłami, ale niechętnie, z wahaniem. Zając zniknął w dobrze zamaskowanej norze. Jastrząb wzbił się wysoko, gwałtownie runął w dół, jak dziecko mocno rozbujane na huśtawce, i spadał tak długo, aż złożywszy skrzydła osiadł w koronie drzewa. Stamtąd spojrzał w dół na swoich panów, rozwarł dziób, jakby dyszał rozwścieczony porażką i zamarł w bezruchu. Dwa serca stanęły. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz