(Nie)Fantastyczne Weekendowe Czytanie #18 Fragment "Córka żelaznego smoka. Smoki Babel" - Michael Swanwick

Córka żelaznego smoka

I

W dniu, w którym dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała.
Odkąd pamiętała, mieszkała w fabryce parowych smoków. Co rano prowadzono ją razem z innymi młodocianymi przypisańcami z internatu w Budynku 5 do stołówki na śniadanie, które ledwo miała czas przełknąć przed pracą. Zwykle przydzielali ją do hali obróbki cylindrów, do polerowania, czasem jednak szła do Budynku 12, gdzie kontrolowano i smarowano czarne żelazne cielska, przed przewiezieniem do hali montażu końcowego. Kanały w ich wnętrznościach były dla dorosłego zbyt ciasne. Musiała się wczołgać do tych ciemnych przejść, przetrzeć wszystko, a potem nasmarować. Pracowała do zachodu słońca, a czasem dłużej, jeśli akurat było zamówienie na szczególnie ważnego smoka.
Miała na imię Jane.

Najgorsza praca była w odlewniach: latem panowało tam piekło jeszcze zanim metal polał się do form, waląc falą żaru jak pięścią, zimą śnieg zawiewał przez powybijane okna, a podłogę zaściełała szara maź. Pracowali tam pukacze i knurogłowi, ogorzałe kosmate stwory, stale milczące, poczerniałe i umięśnione, o złowrogich, przekrwionych oczach i inteligencji, która, narażona przez dziesięciolecia na magiczne ognie i zimną stal, spaliła im się na żużel. Jane bała się ich jeszcze bardziej niż roztopionych metali, które przelewali, i brutalnych machin, przy których pracowali.

Któregoś dnia o zmierzchu wróciła z pomarańczowej kuźni zbyt chora, by coś jeść, owinęła się ciasno cienkim kocykiem i natychmiast zasnęła. Sny miała poplątane: bez przerwy polerowała metal, ściany łomotały, a podłogi śmigały w górę jak tłoki gigantycznego silnika. Uciekła od nich i schowała się pod łóżkiem, wczołgała do sekretnej kryjówki między ścianami, gdzie ukrywała się, gdy była mniejsza, przed drobnymi okrucieństwami Koguta. Jednakże Kogut pojawił się tam na samą myśl, rechotał złośliwie i machał jej przed nosem ropuchą bez nogi. Gonił ją podziemnymi chodnikami, pod gwiazdami, przez kotłownie i warsztaty.

Wizje się ustabilizowały. Biegła w podskokach przez świat zielonych trawników i ogromnych przestrzeni, dziwnie znajomy – wiedziała, że to musi być Dom. Często jej się śnił. Byli tam ludzie, którzy o nią dbali i dawali jej tyle jedzenia, ile tylko chciała. Ubranie miała czyste i nowe, nikt nie zmuszał jej do dwunastogodzinnej pracy w warsztacie. Miała własne zabawki.

Potem jednak, jak zawsze, sen pociemniał. Skakała przez skakankę pośrodku ogromnego trawnika, gdy jakiś wewnętrzny zmysł poinformował ją o obecności intruza. Otaczały ją nudne białe domy – mimo to, wrażenie, że przypatruje się jej jakaś złośliwa, inteligentna istota, stawało się coraz silniejsze. Złe siły czaiły się pod darnią, skupiały za każdym drzewem, kuliły pod każdym kamieniem. Opuściła skakankę na stopy, rozejrzała się ze zdziwieniem i wykrzyknęła imię, którego potem nie pamiętała.

Niebo rozwarło się.

– Wstawaj, ty flejo! – syknął niecierpliwie Kogut. – Zbieramy się. Musimy postanowić, co ze Szczudłakiem.

Jane zerwała się z bijącym sercem. Mimo że była zdezorientowana po nagłym przebudzeniu, cieszyła się, że uciekła z tego snu, jednocześnie żałując, że go straciła. Oczy Koguta były jak dwa unoszące się w mroku zimne odblaski księżyca. Klęczał na jej posłaniu, napierał na nią kościstymi kolanami. Oddech pachniał mu wiązową korą i spleśniałymi liśćmi.

– Przesuń się, co? Ciśniesz mnie w żebra.

Kogut wyszczerzył się i uszczypnął ją w rękę.

Odepchnęła go. I tak jednak cieszyła się, że go widzi. Wypracowali coś w rodzaju szorstkiej przyjaźni, a Jane zdała sobie z czasem sprawę, że pod tą pychą i bezmyślnością Kogut jest w gruncie rzeczy całkiem sympatyczny.

– A co mamy postanowić z tym Szczudłakiem?

– Nie wiadomo, dopiero będziemy gadać, głupia!

– Zmęczona jestem – burknęła Jane. – Pracowałam długo i nie mam ochoty na te wygłupy. Jak mi nie powiesz, idę spać dalej.

Twarz mu pobielała, zacisnął pięść.

– Co to ma być, bunt? Ja tu rządzę. Robisz, co mówię i kiedy mówię, dlatego że to ja mówię. Jasne?

Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Był fejem-mieszańcem, stworzeniem, które wiek temu żyłoby dziko w lesie i pokazywało się ludziom tylko od czasu do czasu, żeby przewrócić dojarce stołek albo poluzować szwy w worku z mąką, tak by się rozsypała po zarzuceniu go na ramię. Może i byli płytcy, ale do złośliwości pierwsi i twardzi jak szczury. Kogut pracował jako zbieracz żelaznych odpadków i nikt nie miał wątpliwości, że przetrwa do końca terminu.

W końcu Jane pochyliła głowę. Nie opłacało się mu teraz sprzeciwiać.Kiedy uniosła wzrok, poszedł już budzić innych. Owijając się kocem jak peleryną, poszła za nim. Było słychać szelest stóp i łap, ciche oddechy, gdy dzieciaki zbierały się na środku sali.

Dymka wyciągnęła ukradziony ogarek i wetknęła go w najszersze miejsce szczeliny między dwiema krzywymi deskami. Wszyscy klęknęli wokoło. Kogut mruknął coś pod nosem, między palcem a knotem przeskoczyła mu iskra.

Nad świeczką zatańczył płomyk. Ściągnął spojrzenia wszystkich, rzucił na ścianę podskakujące zjawy, niczym dwuwymiarową Noc Walpurgii. W tęczówkach zatańczyły dwadzieścia trzy pomniejsze płomyczki. Było ich zaledwie dwanaścioro, i to zakładając, że chłopcień czai się gdzieś w pobliżu, schodząc z drogi większości światła, a resztę pochłaniając tak dokładnie, że nawet jeden foton nie zdradzał jego obecności.

Kogut odezwał się z namaszczeniem, zarozumiale:

– Blugg musi umrzeć. – Wyciągnął spod kamizelki szmacianą lalkę, niekształtną, uszytą byle jak, z dwoma wielkimi guzikami zamiast oczu i grubą węglową krechą zamiast ust. Promieniowała jednak mocą i na jej widok kilkoro młodszych dzieci zmrużyło oczy, czując tę samą nienawiść. – Jeżata ma krew wiedźmy. Zrobiła coś takiego.

Jeżata niechętnie kiwnęła głową. Strzegła laleczki jak oka w głowie i jedna Pani wiedziała, jak Kogutowi udało się ją zdobyć. Dzierżył ją nad świecą.

– Odmówiliśmy modlitwy, przelaliśmy krew. Teraz tylko trzeba zaszyć w środku coś, co jest jego, i rzucić do pieca.

– To morderstwo! – odezwała się wstrząśnięta Jane.

Rzep prychnęła.

– Poważnie mówię. To nie tylko coś złego, ale i bardzo głupiego. – Rzep była zmienniczką, tak jak Szczudłak, i jak wszyscy zmiennicy była trochę głupawa. Jane dawno nauczyła się, że zamknie się tylko, jeśli bezpośrednio się ją zaatakuje. – Co nam to da? Nawet jeśli to zadziała, a wątpię, będzie śledztwo. A jeśli jakimś cudem do nas nie dojdą, to i tak wymienią tylko Blugga na kogoś takiego samego albo i gorszego. Co za sens go zabijać?

To ich powinno uciszyć. Jednakże, ku jej zaskoczeniu, chór gniewnych szeptów wzrósł jak terkot cykad.

– Orze nami!

– Bije mnie!

– Nienawidzę tego starego śmierdziela!

– Zabić go – powiedział drżącym głosem chłopcień, tuż nad jej lewym ramieniem. – Zabić tego wielkiego skurwiela!

Odwróciła się, lecz jego już tam nie było.

– Spokój! – Kogut rzucił Jane pełne wyrzutu spojrzenie. – Musimy zabić Blugga. Nie ma innego wyjścia. Szczudłak, wystąp.

Szczudłak przesunął się trochę do przodu. Nogi miał tak długie, że kiedy siedział, głowę trzymał niżej niż kolana. Wysunął stopę z buciora i mimowolnie podrapał się za uchem.

– Pochyl głowę.

Cherlawy młody zmiennik usłuchał. Kogut jedną ręką opuścił mu głowę jeszcze bardziej, a drugą rozgarnął rzadkie włosy koloru zastałej wody.

– Zobaczcie! Zalążki piór! – Szarpnął mu głowę do góry i poruszył ostrym trzydziestocentymetrowym nosem, żeby pokazać, jak zwapniał. – A palce na nogach zmieniają się w szpony, no sami zobaczcie.Dzieci przepychały się, żeby tylko zobaczyć. Szczudłak mrugał, ale z tępawym stoicyzmem znosił ich szturchańce i obmacywanie. W końcu Dymka pociągnęła nosem i zapytała:

– No i co?

– To, że dorasta. Popatrzcie na nos. Albo oczy! Do następnego Dziewiczego Księżyca już się zmieni. A wtedy… a wtedy… – Kogut zrobił dramatyczną pauzę.

– Wtedy? – podsunął chłopcień swoim papierowym, wietrznym głosikiem. Stał teraz gdzieś za Rzep.

– Wtedy będzie mógł latać! – rzucił triumfalnie Kogut. – Przefrunie za mur, na wolność i już nigdy nie wróci.

Wolność! – pomyślała Jane. Zakołysała się na piętach i wyobraziła sobie Szczudłaka odfruwającego z niezdarnym trzepotem w zielono-brązowe jesienne niebo. Jej myśli poszybowały wraz z nim, ponad murami, drutem kolczastym, w powietrze – fabryczne zabudowania i bocznice kurczyły się w dole, ona wznosiła się ponad buchające dymem kominy, w gęstniejące niebo, wyżej niż sama Jaśnie Pani Księżyc. I mogłaby nigdy, przenigdy nie wrócić!

To oczywiście było niemożliwe. Tylko smoki i półludzcy inżynierowie opuszczali fabrykę drogą powietrzną. Wszyscy inni, zarówno robotnicy, jak i kierownicy, byli ograniczeni murami i bramami, strażnikami i potężnym żeliwnym Zegarem. Mimo to, i tak przez chwilę czuła, że coś ją ogarnia, jakiś głód. Wiedziała teraz, że ta idea, idea wolności, daje się urzeczywistnić, a skoro tak, pragnienie jej uzyskania stało się już nieodwołalne.

U podstawy mózgu coś się poruszyło, przebudziło i rozejrzało z mroczną ciekawością. Przez chwilę czuła mdłości i zawroty głowy, czuła się jak przerzucona do jakiegoś pozbawionego światła, klaustrofobicznego światka – lecz zaraz znalazła się z powrotem w czeluściach fabryki parowych smoków, w małej noclegowni na piętrze Budynku 5, wciśniętego między wzorcownię a szopę z piaskiem, gdzie od nieba dzieliły ją zakurzone drewniane belki i dach z papy.

– Czyli on sobie odleci – powiedziała ponuro Dymka. Z niezadowoleniem machnęła ogonem. – No to co? Mamy zabić Blugga, żeby miał prezent na pożegnanie?

Za krnąbrność Kogut walnął ją w ramię.

– Durna! Tępa! Wredna! Co, myślisz, że Blugg nie zauważył? Myślisz, że nie zaplanował ofiary dla Bogini, żeby zatrzymała przemianę?

– Jakiej ofiary? – zapytała Jane.

Kogut chwycił się jedną ręką za krocze, drugą wygiął w sierp i wykonał nią tnący gest. Zabrał rękę. Uniósł brew.

– Dociera?

Niespecjalnie dotarło, ale Jane nie była na tyle głupia, żeby się przyznać. Zaczerwieniła się i powiedziała:

– Oj.

– No dobra, słuchajcie. Obserwowałem Blugga. W dni, kiedy chodzi odlewnia żeliwa, on w południe idzie do swojego gabinetu. Stamtąd widzi nas przez okno w drzwiach i obcina sobie te swoje parszywe, wielkie pazury. Ma taki wielki, ogromniasty nóż, a ścinki wywala do popielniczki. Jak skończy, pakuje je w serwetkę i wrzuca do pieca w odlewni, żeby nie dało się ich użyć przeciwko niemu. Następnym razem zorganizuje się jakieś zamieszanie. Wtedy Jane wśliźnie się do jego pokoju i ukradnie parę ścinków. Jeden, dwa, nie więcej – popatrzył na nią groźnie – bo zauważy.

– Ja? – jęknęła Jane. – Czemu ja?

– Nie bądź tępa. Na innych ma zabezpieczenia. Nie przejdą przez drzwi. A ty… ty jesteś z innej krwi. Jego klątwy i uroki ciebie nie powstrzymają.– No tak, dzięki bardzo – odparła Jane. – Ale ja tego nie zrobię. To błąd i już wam mówiłam, dlaczego.

Parę mniejszych dzieciaków podeszło do niej z groźnymi minami. Splotła ręce.

– Nie obchodzi mnie, co tam sobie gadacie, mnie do tego nie zmusicie. Znajdźcie sobie kogoś innego do odwalania za was brudnej roboty!

– No, daj spokój. Pomyśl tylko, jacy będziemy ci wdzięczni. – Kogut podniósł się na jedno kolano, położył dłoń na sercu, a drugą wyciągnął tęsknie ku niej. Poruszył śmiesznie brwiami. – Na wieki tobie oddany.

– Nie!

Szczudłak nie nadążał za tym, co mówili. U takich jak on była to ewidentna oznaka nadciągającej dorosłości. Zmarszczywszy czoło, zwrócił się do Koguta i wyjąkał:

– Ja… nie mogę latać?

Kogut odwrócił głowę i z niesmakiem splunął na podłogę.

– Nie, jeśli Jane nie zmieni zdania.

Szczudłak się rozpłakał.

Z początku cicho szlochał, później coraz głośniej. Na koniec odrzucił w tył głowę i zawył w udręce. Przerażone dzieciaki przepychały się, żeby go dosięgnąć i uciszyć, dłońmi i ciałami. Szloch został stłumiony, potem ustał.

Przez długą chwilę, wstrzymując oddech, czekali, czy nie zbudził się Blugg. Nasłuchiwali jego ciężkich kroków na schodach, gniewnego skrzypienia starych desek, wyczekiwali gęstej aury gwałtowności i ledwie tłumionego gniewu, jaka go poprzedzała. Przerażoną minę miał nawet Kogut.

Nie rozległ się jednak żaden dźwięk, jeśli nie liczyć prychania psów-cyborgów na patrolu, szczękania i szelestów smoków poruszających się niespokojnie w łańcuchach na swoich dziedzińcach, oraz odległych, niemal niesłyszalnych dzwonów o północy, dla uczczenia jakiejś dalekiej wiejskiej hulanki. Najwyraźniej Blugg spał dalej.

Rozluźnili się.

Co za rozdygotana banda mizerniaków! Jane poczuła litość do nich wszystkich, nie wyłączając siebie. Dziwna siła, przypominająca desperację, wypełniła ją stanowczością, jakby nie była niczym więcej niż pustą formą, której ręce, nogi i tułów znienacka zalano roztopionym żelazem. Zapłonęła poczuciem celu. W jednej chwili uświadomiła sobie, że jeśli kiedykolwiek ma zyskać wolność, musi być twarda i bezwzględna. Należy zapomnieć o dziecinnych słabostkach. W myślach przysięgła, na własną duszę, że zrobi wszystko co konieczne, obojętne, jak bardzo byłoby to przerażające, jak bardzo obrzydliwe i złe.

– Niech będzie – powiedziała. – Zrobię to.

– Dobra. – Kogut, nawet nie kiwnąwszy głową, zaczął snuć plan, przydzielając każdemu dzieciakowi jakąś rolę.

Kiedy skończył, mruknął jakieś słowo i krótkim, ostrym ruchem machnął dłonią nad świecą. Płomień zgasł.

Każde z nich mogłoby ją bez wysiłku zgasić lekkim dmuchnięciem. Ale to nie byłoby takie fajne.

 

----------

 

Odlewnia żeliwa była drugą co do wielkości halą w całej fabryce. Tu odlewano niezniszczalne korpusy i mniejsze, też opancerzone magią, części ciał wielkich smoków. W betonowych dołach trzymano zielony piasek, mieszanki mułowe i iłowe formy. Po belkach pod sufitem powoli przemieszczały się suwnice, a październikowe słońce świeciło skośnie przez unoszący się w powietrzu pył, mozolnie mieszany potężnymi wentylatorami.

W południe stara wiedźma jeziorna przywiozła wózek z lunchem: Jane dostała zawiniętą w folię kanapkę i kubek letniego soku grejpfrutowego. Zostawiła na warsztacie irchowe rękawice, zaniosła jedzenie do ciepłej, zakurzonej niszy obok drewnianej skrzyni wypełnionej żelaznymi odpadkami, mieszaniną pazurów, łusek i trybików.

Postawiła papierowy kubek obok siebie, wygładziła na kolanach szorstką, brązową spódnicę. Zamknąwszy oczy, udała, że jest w pałacu w chmurach wysokiego elfiego rodu. Damy i panowie zasiadali za długim stołem, nic tylko marmur i biała koronka, oświetlana przez cieniutkie świece w srebrnych lichtarzach. Panie nosiły imiona w rodzaju Fata Elspeth czy Fata Morgaine i porozumiewały się miodopłynnymi wielosylabowymi wyrazami. Ich śmiech przypominał dzwoneczki, a ją tytułowały Fata Jayne. Elfi książę namawiał do spróbowania sorbetowych smakołyków. Oczy błyszczały mu namiętnością. Krasnoludzcy niewolnicy, zamiast skrawkami sitowia posypywali podłogę ciętymi kwiatami.

Ugryzła kęs kanapki i przeżuwała go powoli, żeby wystarczył na dłużej.

Pod łukiem okna kucał jej własny, osobisty aquilohippus z siodłem wysadzanym drogimi kamieniami. Aż rwał się do lotu. Spojrzenie miał dzikie, a dziób ostry jak brzytwa. Nikt poza nią nie ważył się go dosiadać, dla niej był jednak miły i łagodny. Na imię miał…

Ktoś nadepnął jej na nogę.

– Au! – Zerwała się, przewracając sok, i zobaczyła, że przed chwilą minął ją Kogut z workiem złomu zarzuconym na ramię – był na przedobiedniej zmianie, ale jeszcze pracował.

– Nie śpij, gapo! Już prawie czas! – burknął. Po chwili, żeby złagodzić te słowa, uśmiechnął się i mrugnął. Był to jednak słaby i nieprzekonujący uśmiech. Gdyby go tak dobrze nie znała, uznałaby, że się boi.

I pobiegł.

Spokój runął, obracając się w gruzy. Na moment udało jej się zapomnieć o szalonym planie Koguta. Teraz wrócił do niej, a razem z nim pewność, że to się nie ma prawa udać. Złapią ją, ukarzą i nic nie może na to poradzić. Przecież dała słowo.

Wzdłuż znajdującej się najdalej od żeliwiaków ściany odlewni ciągnął się rząd wąskich pokoików dla brygadzistów poszczególnych warsztatów. Jane wcisnęła kanapkę do kieszeni fartucha i wyjrzała zza krawędzi skrzyni. Widziała gabinet Blugga, a w nim Blugga – za biurkiem, z cygarem w ustach, powoli kartkującego błyszczące czasopismo.

Blugg był gruby i potężny, miał ciężki podbródek i niskie czoło. Rzadkie, rozczochrane włosy rzedły mu, nigdy też o nie nie dbał – za to ponad miarę był dumny z pary krętych baranich rogów. Na specjalne okazje malował je i lakierował, a raz w roku, na Samhain, złocił czubki. Płatki złota trzymały się w zagłębieniach przez wiele tygodni.

– Pssst!

Jane się odwróciła. We wnęce, z której właśnie wyszła, stał chłopcień, postrzępiony kontur niewidzialny i ledwo dostrzegalny nawet podczas pełni.

– Kogut mnie przysłał. Mam dla ciebie stać na czatach.

Nie widziała wyrazu jego twarzy, ale głos mu drżał.

Poczuła się teraz strasznie. Potworny lęk.

– Nie dam rady – powiedziała. Nie miała odwagi się do tego zabrać. – Ja po prostu…Południowy spokój rozdarł potężny ryk. Nagle wszyscy popędzili, rzucając narzędzia, na środek hali i powspinali się na formy, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pobiegli w stronę żeliwiaków. Coś się tam działo. Jane wpatrzyła się w wir postaci, nie rozumiejąc, co to za zamieszanie. Nagle wszystko do niej dotarło.

Kogut, śmiejąc się obłąkańczo, sikał olbrzymowi-kowalowi na stopę.

Kowal ryknął z wściekłości. Kogut wziął sobie za cel samego Piaskomiota, największego stwora w całej fabryce. Typowy koguci spryt – Piaskomiot był nie tylko największy, ale i reakcje miał najwolniejsze ze wszystkich olbrzymów. Jednakże i tak było to szaleńczo niebezpieczne.

W końcu Piaskomiotowi przyszło do głowy podnieść stopę spod strumienia moczu i opuścić ją na swego mizernego przeciwnika. Podłoga zatrzęsła się od uderzenia.

Kogut odskoczył w bok z drwiącym okrzykiem.

Olbrzym pokręcił głową z dezorientacją i gniewem. Zmarszczywszy brwi, spojrzał na leżący na kowadle trzytonowy młot. Na prymitywnej twarzy wykwitła chytra mina, gigantyczna dłoń sięgnęła po narzędzie.

– Teraz! – Chłopcień niecierpliwie wskazał gabinet Blugga.

Był pusty. Drzwi pozostawiono otwarte na oścież i niestrzeżone.

Łup. Młot opadł w miejsce, gdzie przed chwilą stał Kogut.

Jane biegła, kryjąc się, przez ogromną przestrzeń dzielącą ją od gabinetu Blugga. Przerażała ją własna odwaga i bała się, że zostanie złapana. Za nią młot łupnął jeszcze raz. Aż załaskotało ją w podeszwy. I już była w gabinecie. Natychmiast odskoczyła w bok, żeby schować się za ścianą. Wyprostowała się i zaczęła rozglądać.

Łup. Młot spadł po raz trzeci. Ludzie wrzeszczeli, biegali, krzyczeli.

Gabinet był ciasny i zagracony. Na podłodze leżały sterty instrukcji technicznych. Z kosza wysypywały się śmieci. Na ścianach wisiały upstrzone zaciekami rysunki techniczne wiwern, które dziesiątki lat temu powinny trafić do lamusa, poprzypinane pineskami plany produkcji, dawno zbrązowiałe na brzegach, oraz plakat o bezpieczeństwie pracy, przedstawiający rysunkową rękę z palcem wskazującym skierowanym ku górze i przewiązanym wstążeczką tuż poniżej drugiego stawu.

Jedyny barwny element stanowił kalendarz od jakiegoś dostawcy, przedstawiający nagie syreny, grube jak krowy morskie, wylegujące się na skałach. Jane na moment zamarła i zagapiła się na hektary różowego, miękkiego jak pańska skórka ciała, jakby ów obraz stanowił okno do obcego i niebezpiecznego świata. Potem otrząsnęła się z zamyślenia i podbiegła do biurka.

Wytłoczona z blachy popielniczka stała dokładnie tam, gdzie powinna. Na jej krawędzi dymiło cygaro, jeszcze wilgotne od śliny. Nieufnie uniosła smrodliwy przedmiot i odsunęła na bok. Szybko! – pomyślała. W popiele leżało coś przypominającego siedem wyrzeźbionych z pożółkłej kości słoniowej półksiężyców. Podniosła dwa, odłożyła cygaro i okręciła się na pięcie, żeby wyjść.

Wtem jej wzrok przyciągnął błysk czegoś zielonego. Pochyliła się nad koszem na śmieci. Wystawał z niego róg książki. Sama nie wiedząc, dlaczego to robi, odgarnęła papiery, żeby na nią zerknąć. A gdy zobaczyła, aż zaparło jej dech.

Grimuar!

Gruby tom w tłoczonej oprawie z zielonego winylu, z firmowym logo na okładce. Pod nim wypukłe złote litery tytułu, którego nie umiała przeczytać. Trzy chromowane zaciski przytrzymywały kartki, żeby dawało się je łatwo wyjmować i aktualizować. Jane rozdziawiła usta, potem się opamiętała. Grimuary były niewyobrażalnie cenne i tak rzadkie, że każdy był ponumerowany i zarejestrowany w dyrekcji. Niemożliwe, żeby któryś trafił do gabinetu Blugga, a do tego wylądował w koszu jak coś bezwartościowego!

Ale… dotknąć czegoś takiego przecież nie zaszkodzi.

Dotknęła go – i po ręce przepłynęło jej upiorne wrażenie istoty. Tom przemówił do niej, w sposób, jakiego dotąd nie doświadczyła. Był prawdziwy! To była prawdziwa księga zaklęć, nic wątpliwego, nic oszukanego. Oto w zasięgu ręki miała prawdziwą magię: przepisy na piekielne ognie i zemstę, sekrety zdolne zrównać miasta z ziemią, techniki niewidzialności i ekstatycznego okrucieństwa, potęga, z którą można wskrzesić umarłych i ruszyć z bronią na samo Piekło.

Przez długi, bezczasowy moment bratała się z grimuarem, pozwalając, by ją przenikał i zawłaszczał. W końcu wyszeptywane przez niego obietnice ścichły i zamarły.

Wykopała go spomiędzy papierów.

Był za duży, by unieść go w jednej ręce. Jane schowała ukradzione ścinki paznokci do ust, między wargi i dziąsła, a w obie dłonie chwyciła grimuar.

W tej samej chwili rozległ się długi przenikliwy gwizd. Odwróciła się: w drzwiach stał chłopcień, powstrzymywany przez przybite do ościeżnic pakiety fetyszy, poganiający ją niecierpliwymi machnięciami ręki. Za nim widziała, że Piaskomiota udało się okiełznać. Jeden z knurogłowych przytrzymywał Koguta. Publiczność rozchodziła się, niektórzy zbijali się w małe grupki, żeby porozmawiać o tym, co widzieli, inni odwracali się i szli do pracy.

Ściskając grimuar w objęciach, wybiegła z gabinetu. Ważył chyba z tonę, uginała się pod jego ciężarem. Ale oddać go nie zamierzała. Teraz należał do niej.

Chłopcień stał w pełnym świetle, rzadko bywał bardziej widoczny niż teraz.

– Co tak długo? – szepnął ze strachem. – Zaraz będzie wracał.

– Masz. – Cisnęła mu książkę. – Zabierz do sypialni, szybko! I schowaj pod moim kocem. – Gdy się nie ruszył, warknęła: – Nie ma czasu na pytania. Zrób to i tyle!

– A mój lunch?! – krzyknął chłopcień takim głosem, jakby był bliski płaczu.

Odwrócił tęsknie głowę ku nachylonej nad swoim wózkiem jeziornej wiedźmie, gapiącej się z rozdziawionymi ustami na pobojowisko po walce Koguta. Musiała zaczynać drugi obchód po fabryce.

– Bierz mój. – Jane wygrzebała z kieszeni fartucha swoją nieco rozpłaszczoną kanapkę i położyła na księdze. – A teraz leć!

Niewyraźny ruch, jak wzruszenie ramion, i już go nie było. Jane nie widziała, jak odchodzi. Całkiem jakby po prostu rozpłynął się w półmroku i przestał istnieć.

Podniosła dłoń do ust, żeby wypluć ukradzione ścinki, i jednocześnie dostrzegła Blugga po drugiej stronie odlewni, mrużącego oczy i wpatrującego się w nią. Zamarła, sparaliżowana tą demaskacją.

Kogut wyrwał się knurogłowemu i wrzasnął coś do olbrzyma. Piaskomiot, z rykiem wściekłości, chwycił pierwszą broń, jaka wpadła mu w rękę, i cisnął nią.

Błyskawica.

Powidok roztopionego żelaza, które chlusnęło z ciśniętego czerpaka, aż palił Jane w oczy. Głosy wydęły się w bąbel pełen strachu, przeplatanego nerwowo wykrzykiwanymi rozkazami. Wysoko ponad tym wszystkim rozlegał się agonalny wrzask Koguta.W tym zamieszaniu Jane udało się uciec. Po minucie była z powrotem na swoim miejscu pracy i pośpiesznie naciągała rękawice. Może Blugg tak naprawdę jej nie widział? Może w tym zamieszaniu o niej zapomniał?

– Masz je? – szepnęła Kapka.

Jane przez sekundę nie wiedziała, o czym ona mówi. Potem przypomniała sobie, kiwnęła głową i wypluła na dłoń skradzione ścinki paznokci. Kapka wzięła je, podała Niezgulakowi, ten przekazał Małemu Rysiowi, a potem Jane już się pogubiła. Sypnęła sobie na rękawicę trochę szmerglowego proszku. Do pracy. Tak będzie najbezpieczniej.

Po przeciwnej stronie fabryki ciało Koguta dalej jechało na taczce. Wszędzie ganiały sprigany w skórzanych kaszkietach, dogaszając drobne pożary spowodowane przez roztopiony metal. Woda syczała i buchała parą. Powietrze wypełniał smród spalenizny.

Nad wszystkim grzmiał, jak grom, śmiech Piaskomiota. Blugg zszedł do warsztatu, twarz miał ciemną z wściekłości. Walnął dłonią w blat tak mocno, że podskoczyły kuwety ze szmerglem.

– Wstawać, wy! – krzyknął. – Macie stać, jak do was mówię!

Podnieśli się.

– Parszywi gówniarze. Bezwartościowe, beznadziejne… – Miał chyba kłopot z zebraniem myśli. – Kto namówił Koguta? To chciałbym wiedzieć? Kto? No? – Chwycił Kapkę jedną ogromną dłonią i, mimo że się szamotała, uniósł. – Gadaj! – Zaczął wykręcać jej ucho, aż jęknęła.

– Ja… sam chyba to wymyślił, proszę pana. Zawsze był taki narwany.

– Eee! – Blugg ze złością cisnął ją na ziemię i odwrócił się do Jane.

Twarz rozlała się przed nią, wielka i straszna jak księżyc. Czuła zapach jego potu, nie czystą, klarowną cierpkość Koguta albo chłopcienia, tylko ciężki, kwaśny zapach dorosłego mężczyzny. Czuła też jego oddech, słodki od próchnicy. Zamiast zębów miał żółte pieńki, czarne w miejscach, gdzie zeszły z nich dziąsła. Zahipnotyzował ją kawałek zepsutego mięsa, który tkwił między dwoma z nich. Nie mogła oderwać od niego wzroku.

– Ty… – zaczął. A potem potrząsnął głową jak byk, cofnął się i zwrócił do wszystkich: – Myślicie, że dacie radę mnie zniszczyć, co?

Za bardzo się bali, żeby się odezwać.

– No to coś wam powiem! Nie jestem jakimś cudakiem bez jajec, z którym możecie sobie lecieć w chuja, jak tylko się wam spodoba. Wy mi utrudnicie życie, to i ja wam utrudnię. Bardziej niż sobie wyobrażacie! – Zgiął się, przechylił i wskazał na własny tyłek. – Jak robicie jakiś problem, tu dostaję od zarządu, nie? Więc jak ja od nich wezmę tu, to i wam dam tu. – Za każdym „tu” kręcił tyłkiem i pokazywał go palcem; byłoby to śmieszne, gdyby nie było takie groźne. – Dociera?

Stali przed nim w milczeniu, trzęsąc się.

– Pytałem: czy dotarło?

– Tak jest!

Blugg przez długą chwilę łypał na nich, w ciszy, bez ruchu, nie mrugając. Jane od tego bezruchu zaczął drgać mięsień w lewej łydce. Była pewna, że Blugg zaraz ją zapyta, co robiła w jego gabinecie. Wezbrała w niej rozpacz, tak potężna i wszechogarniająca, że gdyby zaczęła ciec jej z oczu, wypełniłaby całą salę i potopiła wszystkich.

– Wy… małe… szkodniki – powiedział w końcu. – Najchętniej podusiłbym was gołymi rękami, jednego po drugim! I nie myślcie, że ktoś by mipowiedział słowo! Żrecie jak świnie, a potem przez pół dnia się obijacie. – Przeszedł wzdłuż linii, patrząc każdemu po kolei w oczy.

Gdy podszedł do Jane, znów pomyślała, że zapyta, co robiła w jego gabinecie, ale nie odezwał się słowem.

– No dobra – powiedział na koniec. – W dwuszeregu według wzrostu i wymarsz wschodnimi drzwiami do… A gdzie chłopcień?

– Tutaj, proszę pana – powiedział nieśmiało chłopcień.

Jane wzdrygnęła się. Nie miała pojęcia, że stoi tuż za nią.

Blugg zakołysał się na piętach, omiatając warsztat wzrokiem, rozkoszując się ich strachem. Potem warknął:

– No to w dwuszereg i do wyjścia! Mam dla was, gówniarze, specjalną robotę. Ruszać się!

Wymaszerowali szybko przez wschodnie drzwi, obrzucani przekleństwami Blugga na każdym kroku, minęli rampy załadowcze i parową kuźnię. Przed pomarańczową kuźnią stała para ładowarek, obeszli je więc przez starą pilarnię, która dawno temu powstała jako zadaszony korytarz między halą obrabiarek a heblarnią, potem ją rozbudowano, a po powstaniu nowej pilarni przebudowano na szereg pomieszczeń pomocniczych.

Blugg nadal nie wspomniał słowem, że Jane była w jego gabinecie. Już zaczynała mieć nadzieję, że wszystkie późniejsze zdarzenia wymazały mu to z pamięci.

– Ej, ty! – Chwycił ją za kołnierz, na wpół dusząc, i otworzył kopniakiem drzwi. – Czekaj tutaj. Jak cię nie będzie, kiedy wrócę, wiesz, co z tobą zrobię.

Wrzucił ją do środka i trzasnął drzwiami.

Pośpieszne kroki dzieciaków się oddaliły. Zapadła cisza.

SMOKI BABEL
NA WSCHÓD OD AVALONU


Smoki nadleciały o świcie, nisko i w szyku, grzmiąc silnikami tak, że ziemia dygotała jak od potężnego, nerwowego bicia serca świata. Starszyzna wsi wybiegła na dwór w niedopiętych ubraniach, wymachując wkoło różdżkami i wykrzykując zaklęcia. „Znikaj”, wołali do ziemi, „śpij” – do nieba, choć półelfi piloci, gdyby tylko im się chciało, mogliby te kruche maskujące czary z łatwością przejrzeć. Ich uwaga była jednak zwrócona ku Zachodowi, siedzibie potęgi przemysłowej Avalonu, gdzie podobno następowała koncentracja wojsk.

Ciotka Willa usiłowała na oślep go złapać, lecz on przemknął jej pod ramieniem i wybiegł na gruntową drogę. Na południu odezwały się baterie przeciwlotnicze, w grzmiących okrzykach wypełniając niebo chmurami różowego dymu i odłamków.

Na ulicę wyległa połowa wiejskich dzieciaków. Skakały z radości, a te uskrzydlone latały w kółko z podekscytowanym brzęczeniem. W końcu wioskowa jaga wylazła ze swojej beczki i popisując się mocą, której Will w życiu by u niej nie podejrzewał, rozłożyła szeroko ramiona, a potem z wielkim hukiem klasnęła w sękate dłonie, co zapędziło dzieci wbrew ich woli z powrotem do chałup.

Wszystkie oprócz Willa. Już od trzech tygodni co wieczór ćwiczył ten akt, uodparniający go na wszelkie zaklęcia na dzieci. Wybiegając ze wsi, czuł czar jak łagodną dłoń na własnym ramieniu. Jedno szarpnięcie i już jej nie było.

Pobiegł, chyży jak wiatr, na Grannystone Hill. Nadal mieszkała tam jego prapraprababka, samotnie, na czubku, jako szary stojący kamień. Nigdy nic nie mówiła. Ale czasami, choć nikt tego dotąd nie widział, schodziła w nocy nad rzekę, żeby się napić. Wracając z nocnego wędkowania w malutkiej okrągłej łódeczce, Will zastawał ją tam niekiedy i witał z szacunkiem. Jeśli połów był udany, patroszył węgorza lub mniejszego pstrąga i mazał krwią jej stopy. Starsi lubili takie drobne uprzejmości.
– Will, ty mały bałwanie, wracaj! – zawołał cobbly ze środka starej lodówki na skraju wysypiska. – Tam jest niebezpiecznie!
Will pokręcił głową z rozwianymi jasnymi włosami i ze wszystkich sił puścił się biegiem. Smoki były na niebie, a w jego sercu było pragnienie: zbliżyć się do ich dumnego lotu, poczuć na skórze, z bliska, ten warstwowy przepływ niewyobrażalnej mocy i magii. To było coś w rodzaju manii. Coś w rodzaju żądzy.
Do gołego, porośniętego tylko trawą wierzchołka nie było daleko. Will biegł z zapamiętaniem, którego sam nie rozumiał, aż dudniło mu w płucach, a w uszach gwizdało od pędu.
I już był na szczycie, zdyszany, oparty jedną dłonią o kamienną prababcię. Smoki wciąż przelatywały, jedna fala za drugą. Huk silników był niesamowity. Will nadstawił twarz do ciepła, poczuł aurę ich złośliwości, a także nienawiści. Była jak ciemne wino, od którego żołądek się kurczy, a w głowie kręci się z bólu, zdumienia i zachwytu. Jednocześnie odstręczała i sprawiała, że chce się więcej.

Śmignęła ostatnia fala smoków, wykręcając mu głowę i ciało, przelatując nisko nad obejściami, polami i Starym Lasem, który sięgał po horyzont, a nawet dalej. W powietrzu pozostał po nich delikatny siarczany zapach spalonego paliwa. Will poczuł, że serce rośnie mu tak, że przestaje mieścić się w piersi, grożąc pochłonięciem wzgórza, domów, lasu, smoków i całego świata.

Zza odległych drzew wyskoczyło w powietrze coś paskudnego, czarnego, pędzącego ku ostatniemu smokowi. Willa rozbolały oczy od nagłej grozy, ale po chwili zakryła je kamienna dłoń.

Nie patrz – usłyszał spokojny kamienny głos. Nie będzie mój potomek ginął od spojrzenia na bazyliszka.

– Babciu? – zapytał Will.

Tak?

– Jak obiecam, że nie otworzę oczu, opowiesz mi, co tam się dzieje?

Krótka cisza. Potem:

No dobrze. Smok skręcił. Ucieka.

– Smoki nie uciekają – burknął pogardliwie Will. – Przed niczym. – Usiłował podważyć dłoń zakrywającą oczy, ale oczywiście bezskutecznie; jego palce były zaledwie śmiertelnym ciałem.

Ten ucieka. I mądrze czyni. Przeznaczenie upomina się o niego. Wyleciało z koralowych komnat i zaniesie go do granitowych. Jego pilot już mu śpiewa tren na śmierć.

Znów zamilkła, a daleki ryk smoka zmieniał ton to na niższy, to na wyższy. Will wiedział, że dzieje się coś doniosłego, ale po tym dźwięku nie potrafił wywnioskować co. W końcu zapytał:

– Babciu, a teraz?

Sprytny on jest, ten smok. Bardzo dobrze walczy. Jest nieuchwytny. Ale bazyliszkowi nie ujdzie. Monstrum już zna pierwsze dwie sylaby jego prawdziwego imienia. Teraz przemawia już do jego serca, mówi mu, żeby przestało bić.

Ryk smoka wzmógł się, i jeszcze. Echa odbijały się od wszystkich wzgórz, powielając go i nakładając, tworząc dźwiękowy chaos. Przez to wszystko przebijał się odgłos przypominający skrzyżowanie wrzasku stracha na wróble i zgrzytu zębów o kamień.

Już prawie się dotykają. Bazyliszek dosięga ofiary…

Eksplodował cały świat. Pod czaszką Willa wszystko zbielało, przez jedną niesamowitą chwilę był pewien, że umrze. Wtedy babka zarzuciła na niego swoją kamienną pelerynę, przycisnęła go do ciepłej piersi i klęknęła na zbawczej ziemi.

 

----------

 

Kiedy się obudził, było ciemno. Leżał sam na zimnym zboczu. Wstał, cały obolały. Posępny pomarańczowo-czerwony zachód słońca barwił zachodni horyzont, za którym przepadł smok. W nadrzecznym mokradle śpiewały żaby. Ibisy na ciemniejącym niebie szukały już sobie grzęd na noc.

– Babciu? – Will doczłapał na szczyt wzgórza, z trudem brnąc wśród osypujących się kamieni, które usuwały się spod stóp albo obijały mu kostki. Bolały go wszystkie stawy. W uszach dzwoniły dzwony, jak na koniec zmiany w fabryce. – Babciu!

Żadnej odpowiedzi.

Wierzchołek był pusty.

Jednakże po zboczu, od szczytu do miejsca, gdzie się ocknął, spływał strumień rozbitego kamienia. Idąc na górę, nawet na nie nie spojrzał. Teraz dostrzegł, że zewnętrzna strona to uspokajająca szarość kamiennej babki, a świeżo odsłonięte wnętrze jest śliskie od krwi.

 

----------

 

Pownosił je, jeden po drugim, na wierzchołek, dokładnie w miejsce, gdzie jego praprababka lubiła stać i doglądać wsi. Zajęło mu to wiele godzin. Zsypywał je na kupkę, ale choć pracował ciężko jak nigdy w życiu, powstały kurhanek sięgnął mu zaledwie do pasa. Tylko tyle zostało z osoby, która przez tyle pokoleń chroniła wioskę.

Kiedy skończył, na czarnym bezksiężycowym niebie płonęły jasno i okrutnie gwiazdy. Nocny wiatr szarpał go za koszulę, aż Will dygotał. W nagłym olśnieniu zdziwił się, że w ogóle jest tu sam. Gdzie ciotka? Gdzie reszta mieszkańców?

Zawsze nosił ze sobą wetknięty do bocznej kieszeni woreczek z runami. Wyszarpnął go stamtąd, wysypał zawartość na dłoń. Zmierzwione pióro sójki, ułamek lustra, dwa żołędzie, kamyk, po jednej stronie pusty, po drugiej z namalowanym krzyżykiem. Zatrzymał odłamek lustra, resztę wsypał z powrotem. Potem wypowiedział tajemne imię lux aeterna, przywołując do doczesnego świata ułamek tego blasku. Po lusterku rozlała się słabiutka bioluminescencja. Trzymając je w wyciągniętej dłoni, tak by widzieć w nim własną twarz, zapytał szklaną wyrocznię:

– Czemu nikt z wioski po mnie nie przyszedł?

Usta lustrzanego chłopca poruszyły się pod srebrną zwierciadlaną wodą.

– Przyszedł. – Wargi miał białe i sinawe, jak u trupa.

– To czemu poszli? Czemu nie zabrali mnie do domu? – Machinalnie kopnął kamienie kurhanka prababci, zbudowanego z tak wielkim wysiłkiem i bez niczyjej pomocy.

– Nie znaleźli cię.

Lustrzana wyrocznia była niesamowicie dosłowna, odpowiadała tylko na pytania faktycznie zadane, nie na te, na jakie się chciało usłyszeć odpowiedź.

– Czemu mnie nie znaleźli?

– Nie było cię.

– To gdzie byłem? Gdzie była babcia?

– Byłeś nigdzie.

– Jak mogłem być „nigdzie”?

Lustro odparło płaskim tonem:

– Eksplozja bazyliszka ugięła świat i siatkę czasu, w której jest zamocowany. Sarsenowa pani i ty polecieliście naprzód o pół dnia.

Klarowniejszego wyjaśnienia już nie otrzyma. Mruknął, zwalniające zaklęcie, wypuszczając ożywcze światło tam, skąd przyszło. Potem, przestraszony, że krew, którą ma na rękach i ubraniu, zwabi nocnoskrzydłych, pobiegł do domu.

Dotarłszy do wsi, dowiedział się, że cały czas szukają go w ciemności. A ci, co zostali, umieścili na wysokiej tyczce pośrodku placu słomianego chochoła i podpalili go, z intencją, żeby nadal żył, żeby ściągnąć go do domu.

Tak też się stało.

----------

 

Dwa dni po tych zdarzeniach ranny smok wyczołgał się ze Starego Lasu i przypełzł do wioski. Powoli wczłapał na plac pośrodku i zwalił się bez życia. Nie miał skrzydeł, w kadłubie ziały wielkie dziury, ale nadal roztaczał odór mocy i miazmaty nienawiści. Z dziury w brzuchu sączył się olej, tworząc na kocich łbach rozlewającą się plamę.

Will był jednym z tych, którzy zgromadzili się tłumnie, by podziwiać ten cud. Reszta pomrukiwała pełne urazy uwagi o jego brzydocie. Zaiste, zrobiony był z zimnego, czarnego żelaza, osmolonego na jeszcze głębszą czerń przez wybuch bazyliszka, z wystrzępionymi kikutami po skrzydłach i powgniatanymi pancernymi płytami na burtach. Ale nawet na wpół zniszczony był przepiękny. Zbudowany przez krasnoludzki talent na podstawie projektu wysokich elfów – jakże mógłby nie być piękny?

Puk Jagodziarz szturchnął go biodrem i mruknął:

– To ten twój, co?

Will wzruszył ze złością ramionami i nic nie powiedział.

– No, ten, co go bazyliszek zestrzelił.

– Nie wiem i nie interesuje mnie to. Nie ja go tu przyprowadziłem.

Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał. Potem gdzieś głęboko w piersi smoka ożył z buczeniem silnik, przyśpieszył do rozklekotanego wycia i znów umilkł. Smok powoli otworzył jedno oko.

– Sprowadźcie mi waszą prawdomówczynię – zadudnił.

Prawdomówczynią była owocarka zwana Bessie Applemere. Była młoda, a mimo to, z szacunku dla stanowiska, wszyscy tytułowali ją zaszczytnym mianem Wiedźmy. Przybyła, odziana w wiedźmie szaty i kapelusz z szerokim rondem, piersi miała obnażone, jak kazała tradycja, i stanęła przed potężną wojenną machiną.

– Ojcze Kłamstw. – Pokłoniła się z szacunkiem.

– Jestem ranny, a pociski swe wystrzeliłem – powiedział smok. – Ale i tak jestem groźny.

Wiedźma Applemere skinęła głową.

– Prawda to.

– Zbiorniki mam jeszcze do połowy wypełnione naftą lotniczą. Bardzo łatwo byłoby mi je wysadzić iskrą elektryczną. A gdybym to uczynił, wasza wieś i wszyscy jej mieszkańcy przestaliby istnieć. A zatem, skoro siła rodzi władzę, jestem teraz waszym panem lennym i królem.

– Prawda to.

Wśród zgromadzonych wieśniaków rozszedł się pomruk.

– Moje panowanie będzie jednak krótkie. Do Samhain dotrą tutaj Armie Potęg i zabiorą mnie z powrotem do wielkich kuźni Wschodu, na remont.

– Tak smok uważa.

Smok otworzył drugie oko. Spojrzenie obu zogniskowało się dokładnie na prawdomówczyni.

– Nie podobasz mi się, Wiedźmo. Któregoś dnia mogę uznać za konieczne rozpruć twoje ciało i pożreć twoje bijące serce.

Wiedźma Applemere skinęła głową.

– Prawda to.

Nieoczekiwanie smok się roześmiał. Był to okrutny i sardoniczny śmiech, jak to bywa z radością u tego typu istot, ale jednak śmiech. Wielu mieszkańców zasłoniło uszy. Co mniejsze dzieci wybuchnęły płaczem.

– Bawicie mnie – powiedział. – Bawicie mnie, wy wszyscy. Moje panowanie rozpoczynamy radosną nutą. Prawdomówczyni pokłoniła się. Will spojrzał na nią i ujrzał w jej oczach wielki smutek. Nie odezwała się jednak słowem.

– Niechaj wystąpi wasza pani wójt i niechaj złoży mi hołd.

Starsza Czarna Agnes wyczłapała przed tłum. Była chuda, powykręcana i zgięta niemal wpół pod ciężarem odpowiedzialności, której oznaki trzymała w czarnym skórzanym woreczku zawieszonym na szyi. Otworzywszy ów woreczek, wyciągnęła z niego płaski kamień z pierwszego wioskowego paleniska i położyła go przed smokiem. Klęknąwszy, ułożyła na nim na płask lewą dłoń.

Potem wyjęła mały srebrny sierp.

– Twoja krew i nasza. Twój los i nasz. Nasza radość i twoja niegodziwość. Niechaj się staną jednym. – Jej głos podniósł się do wibrującego lamentu:

Czarne duchy, białe, bure i czerwone

Mieszajcie się ino, skoroście złączone.

Prawa ręka dygotała jej, unosząc sierp nad lewą. Mimo to, tnący ruch w dół był sprawny i nagły. Trysnęła krew, mały palec poszybował w powietrze.

Wydała jeden krótki, ostry okrzyk, jak wołanie mewy, i umilkła.

– Jestem usatysfakcjonowany – powiedział smok. – Mój pilot jest martwy i zaczyna się rozkładać. – W jego boku z sykiem otworzył się właz. – Wyciągnijcie go.

– Mamy go pochować? – zapytał z wahaniem tusse.

– Pochować, spalić, pokroić na przynętę. Co mnie to obchodzi? Dopóki żył, potrzebowałem go, żeby latać. Ale teraz nie żyje, a nieżywy jest mi na nic.

 

----------

 

– Klęknij.

Will klęknął na ziemi obok smoka. Stał w kolejce od wielu godzin, a kolejka mieszkańców do obsłużenia przez smoka ciągnęła się jeszcze daleko za nim. Wchodzili, przerażeni, wychodzili oszołomieni. Kiedy kadłub opuściła liliowa panienka, a ktoś wykrzyknął jakieś pytanie, po prostu pokręciła głową, zalana łzami, i uciekła. Nikt nie chciał mówić, co się tam w środku działo.

Właz się otworzył.

– Wejdź.

Wszedł. Właz zamknął się za nim.

Z początku nic nie widział. Potem z ciemności wyłoniły się małe, słabiutkie światełka. Zielone i białe punkciki ustabilizowały się, przeobraziły w podświetlenie wskaźników, małe luminescencyjne kreseczki na tarczach. Jedną ręką namacał coś skórzanego. Leżanka pilota. Czuł wionący od niej delikatny odór zepsucia.

– Siadaj.

Niezdarnie wgramolił się na siedzenie. Skóra zaskrzypiała pod nim. Ramiona naturalnie ułożyły się na poręczach leżanki. Jakby był dla niej stworzony. Pod dłońmi poczuł uchwyty. Na polecenie smoka zacisnął na nich palce i przekręcił do oporu. Mniej więcej o ćwierć obrotu.

Z dołu w jego przeguby wsunęły się igły. Zapiekły jak ogień i Will mimo woli się szarpnął. Odkrył jednak, że już nie potrafi puścić uchwytów. Własne palce przestały go słuchać.

– Chłopcze – powiedział smok. – Podaj mi swoje prawdziwe imię.

Will zadrżał.

– Nie mam. Natychmiast wyczuł, że to nie jest właściwa odpowiedź. Zapadła cisza. Potem smok stwierdził beznamiętnie:

– Mogę ci zadać ból.

– Sir, nie wątpię.

– To podaj mi swoje prawdziwe imię.

Przeguby miał zimne jak lód. To, co rozchodziło się od jego przedramion ku łokciom, nie było drętwotą: bolało tak, jakby włożył ręce w śnieg.

– Nie znam! – wykrzyknął ze złością. – Nie znam, nikt mi nie powiedział, chyba go nie mam!

Na pulpitach ze wskaźnikami zaigrały wątłe światełka, jak oczy nocnych stworzeń w lesie.

– Interesujące. – Głos smoka po raz pierwszy zdradził delikatną nutkę emocji. – A z jakiej ty jesteś rodziny? Powiedz mi o niej wszystko.

Will nie miał rodziny, poza ciotką. Rodzice zginęli pierwszego dnia Wojny. Mieli pecha znaleźć się na Dworcu Broceliande, kiedy nadleciały smoki i obrzuciły tory złotym ogniem. Willa odstawiono wtedy na wzgórza do ciotki, żeby z nią zamieszkał. Wszyscy byli zgodni, że tam będzie najbezpieczniejszy. To było parę lat temu, a teraz zdarzało się, że nie potrafił sobie rodziców przypomnieć. Niedługo zostanie mu tylko wspomnienie o wspomnieniu.

Jeśli chodzi o ciotkę, Ślepa Enna właściwie nie była dla niego nikim więcej niż zestawem reguł do obchodzenia i prac domowych do unikania. Bogobojna staruszka, która ciągle zabijała drobne zwierzęta na cześć Bezimiennych i chowała ich truchła pod podłogą lub przybijała nad drzwiami czy oknami. W rezultacie jej chałupka zawsze delikatnie cuchnęła posłuszeństwem i rozkładającymi się myszami. Nieustannie mamrotała do siebie, a gdy – rzadko, dwa trzy razy do roku – zdarzało jej się upić, wybiegała nago w noc, dosiadała tyłem krowy, biczowała ją do krwi hikorową witką, jechała w szaleńczym pędzie na szczyt wzgórza, a po drodze gdzieś spadała i usypiała. O świcie Will przychodził z kocem i prowadził ją do domu. Ale nigdy nie byli sobie bliscy.

Opowiedział to wszystko, jąkając się, niezdarnie. Smok słuchał bez słowa.

Chłód dotarł tymczasem do pach. Will wzdrygnął się, gdy wpełzł mu na barki.

– Proszę… – powiedział. – Panie smoku… ten lód sięga mi już do piersi. Boję się, że jak dojdzie do serca, to umrę.

– Hę? A, bo się zamyśliłem.

Igły cofnęły się z rąk Willa, które nadal były odrętwiałe, ale przynajmniej zimno przestało iść dalej. W czubkach palców poczuł mrowienie, znak, że czucie niebawem wróci.

Zasyczał otwierany właz.

– Możesz już iść.

Potykając się, wyszedł w noc.

 

----------

 

Przez pierwszy tydzień czy dwa nad wsią wisiał niepokój. Smok pozostawał jednak w uśpieniu, a więcej nic groźnego się nie wydarzyło – wieś wróciła zatem do swojego bezczasowego stylu życia. Mimo to, wszystkie wychodzące na główny plac okna pozostały zasłonięte okiennicami i nikt z własnej woli tamtędy nie chodził, było więc trochę tak, jakby w samym środku, pomiędzy nimi, zalęgła się złowroga cisza. A potem któregoś dnia Will i Puk Jagodziarz poszli do lasu, żeby sprawdzić sidła zastawione na króliki i camelopardy (od pokoleń nikt w Avalonie nie widział cameloparda, ale nadzieja pozostała), gdy ścieżką nadszedł zasapany Ostrzynożyc. Taszczył oburącz coś wielkiego i błyszczącego.

– Ej ty, kulas! – zawołał Will. Właśnie skończył związywać królikowi skoki, żeby móc przerzucić go przez ramię. – Brzuchaczu! Cóżeś tam znalazł?

– A nie wiem. Spadło z nieba!

– Jasne, z nieba! – prychnął Puk.

Dwaj chłopcy zatańczyli wokół grubego dziadka, wyrywając mu złoty przedmiot. Kształtem przypominał trochę koronę, a trochę klatkę dla ptaków, o żeberkach i prętach wykonanych z gładkiego, błyszczącego metalu. Boki zdobiły czarne runy – nikt nigdy takich w wiosce nie widział.

– To pewnie jajo roka, albo feniksa!

– Gdzie ty to niesiesz? – zapytał Will.

– Do kuźni. Może kowale wykują z tego co przydatnego. – Ostrzynożyc odpędził Puka jedną ręką, omal nie wypuszczając znaleziska. – Może dadzą mi za to pensa albo i trzy.

Jenny Stokrotka wyskoczyła z polnych kwiatków na skraju śmietniska i widząc złoty przedmiot, podbiegła ku niemu.

– Mojemojemoje! – śpiewała, powiewając kucykami.

Znikąd wychynęły jeszcze dwie kolibrzyce, a za nimi dymownik. Kotlarz z łomotem upuścił naręcze zebranego złomu i też przybiegł ile sił w nogach. Tak więc, zanim Ścieżka Łąkowa zmieniła się w ulicę Błotną, Ostrzynożyc był cały czerwony i klął, brodząc po kolana w dzieciakach.

– Will, ty nicponiu!

Will odwrócił się i zobaczył kuśtykającą ku niemu ciotkę, Ślepą Ennę. W obu dłoniach trzymała obrane z kory wierzbowe witki, jak długie białe czułki, którymi wymacywała przed sobą drogę. Twarz pod czepkiem była zacięta. Odtańczył od niej. Był na tyle duży, by wiedzieć, że nie powinien uciekać, i na tyle młody, by jednak poczuć tę chętkę.

– Ciociu… – zaczął.

– Ty mi tu nie ciociuj, leniu patentowany. Trzeba ropuchy pozakopywać, taras zmyć! Czemu cię nigdy nie ma, jak jest coś do roboty?

Złapała go za ramię i zaczęła ciągnąć do domu, cały czas wymacując drogę witkami.

Tymczasem Ostrzynożyc był tak rozkojarzony przez dzieci, że pozwolił, by nogi zaniosły go zwyczajową drogą, przez główny plac, a nie dookoła. Po raz pierwszy od przyjścia smoka, w tej milczącej przestrzeni rozległy się dziecięce śmiechy i głosy. Will obejrzał się tęsknie przez ramię za oddalającymi się przyjaciółmi.

Smok otworzył oko, żeby sprawdzić, skąd ten hałas. W przerażeniu uniósł głowę. Głosem mocy rozkazał:

– Rzuć to!

Zaskoczony Ostrzynożyc usłuchał.

Urządzenie wybuchło.

 

----------

 

Czary w wyobraźni to wspaniała rzecz, ale czary w rzeczywistości to niewyobrażalna okropność. Will leżał na plecach na bruku w niekończącym się oszołomieniu i dezorientacji. W uszach dzwoniło mu potwornie, a ciało miał osobliwie odrętwiałe. Wszędzie było pełno nóg – wszyscy uciekali. I ktoś szturchał go kijkiem. Nie, dwoma kijkami.

Usiadł, przy czym koniec kijka omal nie trafił go w oko. Chwycił go oburącz i pociągnął ze złością.

– Ciocia! – wrzasnął.

Ślepa Enna zaczęła wymachiwać drugim kijkiem i szarpać za ten złapany, próbując go uwolnić.

– Ciociu, przestań!

Ale oczywiście go nie usłyszała. Sam ledwo się słyszał przez panujący wokół harmider.

Zerwał się na nogi i objął ją ramionami. Wyrywała mu się; ze zdumieniem stwierdził, że są równi wzrostem. Kiedy to się stało? Jak go do niej przyprowadzono, była dwa razy od niego wyższa.

– Ciociu Enno! – krzyknął jej do ucha. – To ja, Will, ja tu jestem.

– Will. – Jej oczy napełniły się łzami. – Ty nierobie, ty nicponiu. Gdzie się podziewasz, kiedy w domu tyle roboty?

Przez jej ramię widział, że plac jest cały zasłany czernią i zalany czerwienią. Leżące kształty przypominały trupy. Zamrugał. Plac był pełen nachylających się nad nimi wieśniaków. Coś robili. Niektórzy odrzucali głowy w tył, jakby lamentowali. Choć przez to dzwonienie nie słyszał nic a nic.

– Złapałem dwa króliki, ciociu Enno – powiedział głośno, żeby usłyszała. Cały czas je miał przewieszone przez ramię. Nie wyobrażał sobie, jak to możliwe. – Zjemy je na kolację.

– To dobrze – odparła. – Ja je pokroję i uduszę, a ty umyjesz taras.

 

----------

 

Ślepa Enna znajdowała pociechę w pracy. Myła sufity, szorowała podłogi. Willowi kazała polerować domowe srebra. Potem trzeba było rozebrać wszystkie meble, wyczyścić i poskładać z powrotem. Chodniki należało wygotować. A maleńką filigranową szkatułkę zawierającą jej serce trzeba było wyciągnąć z kredensu, gdzie zwykle stała, i schować głęboko w szafkach.

Lista prac do wykonania nie miała końca. Ciotka orała Willem i samą sobą aż do zmierzchu. Czasem płakał na wspomnienie kolegów, którzy zginęli, wtedy Ślepa Enna podchodziła do niego i biła go, żeby przestał. Przestawał. I nic wtedy nie czuł. Nie czuł nic i paskudnie się z tym czuł. Znowu chciało mu się płakać, więc otulał twarz ciasno dłońmi, żeby ciotka nie usłyszała i znów go nie uderzyła.

Trudno było powiedzieć, co bardziej bolało: czucie czy nieczucie.

 

----------

 

Już następnego dnia na placu zabrzmiał wzywający wszystkich dzwon, i wieśniacy, chcąc nie chcąc, zgromadzili się przed obliczem swego króla Smoka.

– Wy głupie stworzenia! – powiedział smok. – Zginęło sześcioro dzieci i stary Tanarahumra, którego zwaliście Ostrzynożycem, a wszystko to dlatego, że nie macie samodyscypliny.

Wiedźma Applemere skłoniła głowę.

– Prawda to.

– Wystawiacie na próbę moją cierpliwość – dodał smok. – A co gorsza, rozładowujecie mi akumulatory. Mam coraz mniejszą rezerwę, a w ciągu dnia mogę je naładować tylko częściowo. Widzę teraz, że nie wolno mi pozostać Niemym Królem. Trzeba wami zarządzać. Dlatego potrzebuję rzecznika. Kogoś drobnego, kto we mnie zamieszka i będzie przekazywał na zewnątrz moje rozkazy.

Przed zgromadzonych wieśniaków wyczłapała Starsza Czarna Agnes.

– Mogę być ja – powiedziała. – To mój obowiązek.

– Nie! – warknął wzgardliwie smok. – Wy, stare dziadygi, za cwane jesteście. Wybiorę sobie z tłumu kogoś innego. Kogoś prostego… albo dziecko.

Tylko nie mnie, pomyślał Will gorączkowo. Każdego, tylko nie mnie.

– Jego – powiedział smok.

Tak oto Willowi przyszło zamieszkać ze smoczym królem. Przez cały dzień i do późna w nocy w myśl szczegółowych instrukcji smoka rysował na arkuszach pergaminu plany urządzeń bardzo przypominających stacjonarne rowery. Miały posłużyć do ładowania smoczych akumulatorów. Z rana poszedł do kuźni na skraju wsi i kazał kowalom natychmiast zbudować sześć sztuk takich maszyn. Potem udał się do Starszej Czarnej Agnes, żeby powiedzieć jej, że każdego dnia bez wyjątku sześciu wieśniaków, wybranych przez losowanie, po kolei, czy jak tam zdecyduje, ma na nich siedzieć i pedałować bez przerwy od świtu do zmierzchu, kiedy Will będzie zanosił akumulatory do środka.

Biegał po wsi z wiadomościami – pierwszego dnia pojawiło się jak nic kilkanaście rozkazów, ostrzeżeń i rad – aż spod stóp wzbijał mu się kurz. Brak snu przydawał wszystkiemu niezwykłej intensywności. Zielony mech na czaszkach powtykanych w rozwidlenia żerdzi, wzdłuż pierwszej połówki mili nadrzecznej drogi, salamandry leniwie kopulujące w węglach kowalskiego paleniska, nawet bezruch drapieżnych roślin w ogródku ciotuni, czekających, aż nieuważna ropucha wskoczy im w zasięg ciosu – każdy znajomy widok jakby uległ przemianie. Wszystko było nowe i dziwne.

Do południa pozałatwiał wszystkie smocze sprawy i ruszył szukać kolegów. Plac był oczywiście pusty i cichy. Kiedy zawędrował w mniejsze uliczki, goniony przez własny krótki cień, okazało się, że i tam jest pusto. Powiał wiaterek, zaszeptał, załaskotał go i zniknął. Wtedy usłyszał wysoki dziewczęcy głosik i znalazł go za rogiem.

Mała dziewczynka bawiła się skakanką i śpiewała:

Tutaj sobie stoję,

Samiutka jak foczka.

Jak ja się nazywam?

Ano Joan…

– Skoczka! – zawołał Will.

Joan Skoczka przerwała. Kiedy się poruszała, miała w sobie jakąś kinetyczną materialność. W bezruchu prawie jej nie było. Małą ciemną główkę otaczała setka rozcapierzonych cieniutkich warkoczyków. Jej ręce i nogi były chude jak trzcinki. Jedno tylko miała jakiej takiej wielkości: świetliste piwne oczy.

– Już prawie doszłam do miliona! – Tupnęła maleńką stopką. – A teraz będę musiała od nowa!

– Jak zaczniesz na nowo, licz od razu od miliona i jednego.

– Przecież to tak nie działa, dobrze wiesz. Co chcesz?

– Gdzie wszyscy?

– Jedni na rybach, inni na polowaniu. Jeszcze inni na polu. Kowale, druciarz i Ponurak budują na Placu Tyranów te rowery, co nie jeżdżą. Garncarka i jej czeladnicy poszli kopać glinę nad rzeką. A znachorki są w wędzarni pod lasem z Pukiem Jagodziarzem. – O, to tam pójdę. Dzięki, malutka.

Joan Skoczka nie odpowiedziała. Już skakała przez skakankę i liczyła:

– Sto tysięcy jeden, sto tysięcy dwa…

 

----------

 

Wędzarnia była niemalowaną budą, stojącą tak daleko w trzcinach, że przy każdym deszczu groziła zapadnięciem się w muł. Szerszenie leniwie polatywały wokół przylepionego pod okapem gniazda. Drzwi hałaśliwie zaskrzypiały, kiedy Will je otworzył.

Baby, wszystkie naraz, uniosły groźnie wzrok. Ciało Puka Jagodziarza leżało jak jasna smuga na ciemnej ziemi przed nimi. Baby miały zielone oczy, które nie mrugały, jak u dzikich zwierząt. Łypnęły na niego.

– Ch-chciałem t-tylko z-zobaczyć c-co robicie… – wyjąkał.

– Wywołujemy katatonię – odparła jedna z nich. – Teraz cicho. Patrz i się ucz.

Znachorki paliły nad Pukiem cygara. Nabierały pełne usta dymu, a potem, nachylając się nisko, wypuszczały go na jego nagie, okaleczone ciało. Szopa powoli wypełniła się sinym dymem, zamieniając uzdrawiaczki w duchy, a samego Puka w niewyraźną plamę na klepisku. Z początku popłakiwał i pojękiwał z bólu, jednakże jęki powoli ucichły, a potem ustały. Na koniec ciało zadygotało, wyprężyło się i przestało oddychać.

Znachorka pomazała pierś Puka ochrą, a potem wypełniła mu usta, nos i odbyt mieszaniną aloesu i białej glinki. Ciało zawinęły w długi pas białego lnu.

Na koniec pochowały go głęboko w czarnym błocie na skraju Wiedźmiego Stawu.

Uklepawszy ostatnią łopatę ziemi, odwróciły się jak jedna i w milczeniu rozeszły do domów, każda z pięciu własną ścieżką.

Will gapił się na nie, dopóki nie zaburczało mu w brzuchu, przypominając, że jeszcze tego dnia nic nie jadł. Nieopodal rosła wiśnia, na której niedawno dojrzały owoce. Wiedział też o pewnym pasztecie z gołębi, który nie był za dobrze pilnowany.

Pobiegł do wsi, szybko niczym złodziej.

 

----------

 

Został na dworze tak długo, jak tylko miał odwagę, wkradając się do smoczego kadłuba dopiero po zachodzie słońca, bojąc się pewnego gniewu wielkiego Robaka. Kiedy usiadł na skórzanej leżance, a igły wśliznęły mu się w przeguby, smok odezwał się cicho i łagodnie, niemal mrucząc.

– Jakże ty się boisz! Cały się trzęsiesz. Nie bój się, maleńki. Będę cię chronił i bronił. A ty w zamian będziesz moimi oczyma i uszami, dobrze? Tak, tak, będziesz. A teraz zobaczmy, czego się dziś dowiedziałeś.

– Ciii – syknął smok. – Ani słowa. Nie potrzebuję twojej interpretacji, tylko bezpośredniego dostępu do pamięci. Spróbuj się rozluźnić. Za pierwszym razem cię trochę zaboli, później będzie coraz łatwiej. Z czasem może nawet to polubisz.

Coś zimnego, mokrego i oślizłego wcisnęło mu się do umysłu. W ustach poczuł paskudny miedziany posmak. W nozdrzach ohydny smród. Odruchowo zaczął się dławić i szamotać.

– Nie stawiaj oporu. Jak się otworzysz przede mną, pójdzie łatwiej. Wlewało się weń coraz więcej i więcej tego czarnego i tłustego wrażenia. Zwój za zwojem wciskało się w głąb. Stwierdził, że unosi się w powietrze, ponad ciało, które teraz do niego nie należało. Słyszał je, jak się dławi.

– A weź sobie to wszystko.

Bolało. Bolało bardziej niż najgorszy ból głowy w życiu. Bał się, że czaszka pęknie mu od naporu. Niemniej, natarczywa obecność wpychała się jeszcze głębiej, przenikając pulsującą masą jego myśli, zmysły, wspomnienia. Rozdymając je. Pochłaniając. Wtem, gdy już był pewien, że głowa mu eksploduje, ruch ustał.

Smok znalazł się w nim.

Zacisnąwszy mocno powieki, Will widział, w oszałamiającej, przetykanej bólem ciemności, właściwą światowi duszy postać smoka: wijącą się, żyłkowaną światłem, dygocącą od mocy. Tu, w królestwie form idealnych, nie był popsutą, ranną machiną, lecz zgrabną istotą o zwierzęcej urodzie i maszynowej doskonałości.

– Czyż nie jestem piękny? – zapiał smok. – Czyż to nie rozkosz na mnie patrzeć?

Will przełknął ślinę z bólu i obrzydzenia. A mimo to – niech mu Siedmioro wybaczy tę myśl! – to była prawda. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz