ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mars
Na ciemnoczerwonym niebie wisiały dwa księżyce — jeden był w pełni, drugi przybierał. Średnica pierwszego wydawała się cztery razy większa od średnicy drugiego. Żaden nie był idealnie okrągły. W rzeczywistości przypominały jaja albo ziemniaki.
Większemu księżycowi nadano imię Phobosa, bóstwa uosabiającego ten rodzaj strachu, który opanowywał całe armie powodując ich klęskę. Mniejszy — Deimos, uosabiał trwogę.
Były to odpowiednie imiona dla dwóch towarzyszy starorzymskiego boga wojny i uprawy roli — Marsa.
Krajobraz planety był szkaradny. Aż po linię horyzontu, znajdującą się znacznie bliżej niż na Ziemi, widać było tylko formacje zwietrzałych głazów, sterczące złomy skalne i pył. Cały teren wyglądał tak, jakby przeszła tędy wojna, nigdzie też nie było śladów rolnictwa. Była to ziemia niczyja, w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa.
Douglas Quaid stał na pobrużdżonej szerokiej równinie. Miał na sobie lekki skafander kosmiczny zaopatrzony w aparat tlenowy, gdyż ciśnienie tutaj wynosiło tylko jedną stopięćdziesiątą ciśnienia ziemskiego, a temperatura spadała poniżej stu stopni w skali Fahrenheita. Już dawno zalegałby wokół arktyczny śnieg, gdyby w rozrzedzonej atmosferze były wystarczające zasoby pary wodnej. Jakikolwiek defekt skafandra, niewielkie obtarcie o krawędź którejś ze skał zabiłyby Quaida równie szybko jak głęboki Kosmos. Przewagę nad próżnią dawało Marsowi tylko jego przyciąganie odpowiadające mniej więcej jednej trzeciej przyciągania ziemskiego. Ale przynajmniej umożliwiało chodzenie i orientację.
Jednak Quaid nawet w tak nieznacznym przyciąganiu mocno stał na nogach. Był potężnym mężczyzną, tak znakomicie umięśnionym, że skafander kosmiczny nie mógł skryć jego sylwetki. Wydawał się emanować surową siłą. Ostre rysy twarzy, nieruchome wewnątrz hełmu, odzwierciedlały jego nieugiętą wolę. Jasne było, że przebywał tu nieprzypadkowo. Miał do spełnienia misję i nawet piekło, jakim była ta planeta, nie powstrzymałoby go przed jej wykonaniem.
Przeszukał wzrokiem horyzont. Odwracając się ujrzał, że nierówny teren przechodzi w najbardziej niezwykłą górę w Układzie Słonecznym, wznoszącą się dziesięć mil ponad miejscem w którym stał. Miał przed sobą Olimp. Cała góra liczyła prawie piętnaście mil wysokości, a więc była trzy razy wyższa od najwyższego ziemskiego wulkanu Mauna Loa na Hawajach, którego większa część ukryta była pod powierzchnią Pacyfku. Jak jej ziemski odpowiednik, marsjańska góra była wulkanem, lecz o niespotykanych na Ziemi rozmiarach. Podstawa jej stożka miała 350 mil średnicy. Wokół podstawy rozbiegały się promieniście języki zastygłej lawy. Potężna, wysoka na dwie mile skarpa otaczała podstawę góry znacząc w ten niezwykły, lecz wyraźny sposób jej granice.
Na widok tego cudu nawet taki człowiek, jakim był Quaid zamarł w zachwycie.
Za jego plecami rozległ się dźwięk, uchwytny bardziej jako wibracja w skale niż fala
rozchodząca się w rzadkiej atmosferze.
Ktoś się zbliżał. Kobieta.
Quaid odwrócił się, tak jakby jej oczekiwał. Spojrzał na nią z podziwem.
Była tego warta. Była równie doskonale zbudowaną przedstawicielką swojej płci, jak on swojej. Mimo kosmicznego skafandra wyglądała niesamowicie zmysłowo. Pod hełmem połyskiwały kasztanowe włosy. Miała duże ciemne oczy.
Odwzajemniła mu spojrzenie, sugerując zainteresowanie, jeśli jeszcze nie była w nim zakochana, to z pewnością była tego bliska.
Ale ta planeta nie była odpowiednim miejscem na romans! Zresztą skafandry uniemożliwiałyby każdy intymny kontakt, nawet gdyby o nim pomyśleli. A poza tym, pierwszeństwo miała misja.
Kobieta odwróciła się i podążyła w kierunku góry przypominającej piramidę, na którą Quaid nie zwrócił wcześniej uwagi. O wiele niższa niż Olimp była jednak wystarczająco wielka, by zrobić odpowiednie wrażenie. Była tak symetryczna, że wydawała się sztucznym tworem.
Skąd taki dziwny obiekt znalazł się na Marsie?
No cóż, było to taką samą tajemnicą jak na przykład ludzkie wizerunki wyrzeźbione w skałach, lub mnóstwo drobnych śladów obcych cywilizacji, rozrzuconych wokół, dowodów, że człowiek nie był tu pierwszy.
Quaid poszedł za kobietą żałując, że tylko jej hełm był przezroczysty. Ale i tak przyjemnie było patrzeć na jej chód. Poprowadziła go ku poszarpanemu otworowi w boku góry, który najwyraźniej powstał wskutek jakiegoś wybuchu. Weszli do jaskini o stromych ścianach. Szczeliny wpuszczały akurat tyle światła, że mogli znaleźć bezpieczne oparcie dla stóp w wijącym się korytarzu prowadzącym w głąb góry. Znaleźli się w ogromnej, prawie okrągłej grocie. Nie, to było zagłębienie, dziura, w górze lśniło marsjańskie niebo, w dole znajdował się szyb tak głęboki, iż wydawał się nie mieć dna.
Oczy Quaida przyzwyczajające się do głębokiego cienia, jaki tu zalegał, dostrzegły tylko kolistą krawędź i skalny komin biegnący ku górze, zakończony otworem, przez który przeświecało marsjańskie niebo. Czy był to twór natury, czy komora wydrążona ręką człowieka? Odpowiedź byłaby trudna.
Quaid czuł lęk, częściowo tylko wywołany przez rozmiary i tajemniczą atmosferę panującą w grocie. Odczuwał niezwykłość tego miejsca. Przewyższała ona wszystko, co mógł zrozumieć. Wiedział też, że to, co robiła tutaj ich dwójka było ważniejsze niż ktokolwiek na Ziemi mógł przypuszczać.
Kobieta sięgnęła pod nogi. Wyciągnęła cienką linę przymocowaną do występu skalnego. Odwróciła się i Quaid zobaczył, że jej drugi koniec połączony z aparatem przypominającym kołowrotek wędkarski, jest zaczepiony na mocnym pasie.
Kobieta podeszła do Quaida. Oplotła go pasem. Teraz lina wybiegająca z kołowrotka łączyła Quaida ze skałą.
Quaid sprawdził linę. Rozwinął ją nieco. Była dość długa, lecz ważyła tylko kilka funtów.
Quaid szarpnął, lina trzymała. Zwiększył nacisk napinając muskuły. Lina nadal trzymała. Gestem dał znak kobiecie, aby podeszła. Zrobił z liny pętlę i zasygnalizował, żeby w nią weszła. Zrobiła to niezgrabnie przytrzymując się ramienia Quaida, by nie stracić równowagi.
Quaid podniósł ramię podrzucając kobietę z łatwością w górę. Na Marsie ważyła tylko czterdzieści pięć funtów, ale równie łatwo podniósłby ją na Ziemi. Uśmiechnęła się.
Opuścił ją zadowolony. Lina wytrzyma.
Uścisnęli sobie ręce w geście pożegnania. Objęli się, ich hełmy zetknęły się w kosmicznym pocałunku.
Quaid odczekał, aż kobieta się cofnie, po czym podszedł do krawędzi. Oparł się na rękach, zamachał nogami, wykonując manewr, który trudno byłoby powtórzyć na Ziemi, i znalazł się po drugiej stronie krawędzi. Złapał linę ustawiając się twarzą do ściany i zaczął zjeżdżać w ciemną otchłań.
Lżejszy mężczyzna osuwałby się wolno przepuszczając linę pod lewym udem i nad prawym ramieniem. Quaid nie zawracał sobie tym głowy, po prostu zwisał na rękach jakby schodził po drabinie. Za każdym razem jego stopy wykonywały jardowy skok, utrzymując go z dala od skalnej ściany. Dziecinada!
Po kilku jardach zatrzymał się i spojrzał w górę. Kobieta pochyliła się nad krawędzią. Widział zarys jej sylwetki. Wydawało się, że jej przejrzysty hełm świeci. Wyglądała jak anioł. Okrągły Phobos płynął w górze tworząc aureolę wokół jej głowy.
Przyłożyła rękę do hełmu i przesłała pocałunek.
Quaida zalała fala uczucia. Boże, ależ ona była piękna!
Musiał jednak wracać do swoich zajęć. Pomachał jej, potem ustawił kołowrotek tak, żeby rozwijał linę ze stałą prędkością i pojechał w dół. Ufając zabezpieczeniu zjeżdżał z tą samą prędkością, co wcześniej. Ręce miał teraz wolne, gdyby ich do czegoś potrzebował.
Odprężył się i rozejrzał wokół. Światło księżyca iluminowało szyb ukazując szczegóły, których Quaid nie mógł dostrzec z góry. Tuziny gigantycznych pionowych rur wyrastały z głębin, przypominając potężne organy. Quaid był jednak pewny, że nie służyły do gry! Lecz co one tu robiły?
W okolicy talii poczuł gwałtowną wibrację. Coś działo się z kołowrotkiem! Sięgnął do niego, lecz w niewygodnych rękawicach nie mógł nic zrobić i tylko pogorszył sprawę. Lina zaczęła rozwijać się z przerażającą szybkością.
Quaid poleciał w bezdenną przepaść, wściekle młócąc rękoma. Stopy utraciły oparcie. Skalna ściana, rury i otchłań zawirowały dziko wokół niego.
— Doug! — krzyknęła przerażona kobieta. Próbował jej odpowiedzieć, lecz był zbyt zszokowany. Spadał niczego już nie kontrolując.
— Doug! — jej zrozpaczony głos nikł w dali.
Głębia wypełniła się nagle jasnym białym światłem. Quaid wiedział, że nadchodzi koniec. Lecz nie odczuwał strachu, mógł jedynie wyjść naprzeciw przeznaczeniu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz